Litewski wianek. Część I
Powyższy tytuł może nie do końca wyjaśnia, o co chodzi, ale tak właśnie nazwaliśmy nasz tegoroczny wyjazd na Litwę. Od kilku już lat Komisja Krajoznawcza ZG PTTK proponuje wyjazdy na centralne Zloty Krajoznawcze na Kresy.
Zrealizowaliśmy już wyjazdy na Ukrainę i Białoruś. Wygląda na to, że ta forma poznawania ziem naszych przodków przypadła do gustu jej uczestnikom i może właśnie dlatego ponownie znalazła się grupa osób chcących wyruszyć z nami, tym razem na właśnie na Litwę. Wynika to oczywiście nie tylko z faktu organizacji ciekawej wycieczki.
Wielu z uczestników zgłosiło swój udział, chcąc niejako podążyć śladami swoich bliskich, najczęściej rodziców, którzy tu mieszkali. Niektórzy z uczestników urodzili się właśnie tutaj. Wyjazdy takie mają także na celu odwiedzenie miejsc związanych z wybitnymi Polakami oraz spotkań z tymi, którzy mimo zmiany granic pozostali tam, często doświadczając upokorzeń, a mimo to wciąż pokazują, że są Polakami. Nie wstydzą się tego, wiedząc, że często spotkają ich za to jakieś nieprzyjemności. Warto zatem spotykać się z nimi, by pokazać, iż wspieramy, zarówno ich działania ale przede wszystkim, że szanujemy ich jako zwykłych ludzi, jako patriotów. Co by tu jednak nie mówić, to my także wynosimy coś z takich spotkań. Bo po tak krótkim pobycie uświadamiamy sobie, że aby uczyć się umiłowania kraju, miłości do naszej Ojczyzny, najlepiej właśnie jest wyjechać na Kresy. To mieszkający tam do dziś nasi rodacy pokażą nam, czym jest umiłowanie kraju ojczystego.
Wracając jednak do początku. W roku 2015 Komisja Krajoznawcza zleciła zorganizowanie CZAK-u Oddziałowi PTTK „Mazowsze” w Warszawie, a konkretnie jego prezesowi Mieczysławowi Żochowskiemu. Oczywiście ten dobrał sobie odpowiedni zespół współpracowników prowadzony przez Halinę Sugier. Oczywiście, nie bez znaczenia przy wyborze bezpośredniego organizatora wyprawy był fakt realizacji podobnych wycieczek przez biuro PTTK.
Aby jednak była jasność, CZAK to nie wycieczka, przynajmniej nie w takim znaczeniu do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. I właśnie dlatego nie wszyscy są gotowi podjąć takie wyzwanie, a i nie wszyscy, jeśli już się wybiorą na taki wyjazd, są zadowoleni z jego efektów. Chociaż trzeba powiedzieć, że pod względem poznawczym jest to impreza przeładowana do granic możliwości. Dlatego też jest wyczerpująca i często męcząca. Jest jednak bardzo ciekawa, dająca poznać takie szczegóły do jakich normalnie sami byśmy nie dotarli. Jest to po prostu wycieczka krajoznawcza. Podstawowymi założeniami wyjazdu na Litwę była podróż śladami wybitnych Polaków: marszałka Józefa Piłsudskiego, Adama Mickiewicza, Czesława Miłosza, a także rodzin: Radziwiłłów, Tyszkiewiczów, Ogińskich. Niejako przy okazji zwiedziliśmy obiekty i miejscowości związane z innymi zacnymi rodami czy wybitnymi jednostkami.
Naszą podróż rozpoczynamy w Warszawie 28 czerwca 2015 r. Jest to najlepszy punkt na zbiórkę osób rozsianych po całym kraju. Ponieważ pogoda ostatnio jest łaskawa, nie cierpimy na razie ani z powodu upałów, ani z innych przyczyn. Kilkugodzinny przejazd w stronę granicy wypełniają nam informacje na temat mijanych miejscowości czy obiektów. Swoją wiedzą dzielą się z nami prowadzący wycieczkę, wspomniani już Mieczysław Żochowski i Halina Sugier.
Słuchamy opowieści o Markach, a właściwie o Pustelniku, gdzie w szpitalu psychiatrycznym przebywał niejaki Mikołaj Konstanty Čiurlionis. Na razie nie wiemy jeszcze, że to właśnie w tym momencie rozpoczęła się nasza przygoda z historią. Każdy puszcza „gadaninę” przewodnika mimo uszu. Wszak wielu z nas dawno się nie widziało. Trzeba pogadać sobie. Jednak wiadomość o Mikołaju jakoś utkwiła nam w głowie. Okazała się ona bardzo ważna. Bo Mikołaj Čiurlionis to przecież najwybitniejszy litewski kompozytor i malarz przełomu XIX/XX wieku, który pobierał nauki u księcia M. Ogińskiego w Pługianach. Póżniej dzięki finansowemu wsparciu księcia studiował w Instytucie Muzycznym w Warszawie. Studiował także w Lipsku oraz ukończył naukę w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Wyjechał do Wilna, później Petersburga. Ustatkował się, założył rodzinę i gdy wydawało się, że wszystko jest na jak najlepszej drodze, ujawniła się u niego choroba umysłowa. Pragnąc normalności, udał się na leczenie do podwarszawskich Pustelnik, gdzie znajdował się dosyć dobry szpital-sanatorium „Czerwony Dwór”. Kuracja ta przyniosła dosyć dobre rezultaty i gdy wydawało się, że może spokojnie wracać do domu, podczas spaceru przeziębił się i po kilku dniach zmarł na zapalenie płuc. Mikołaj pozostawił po sobie wiele utworów muzycznych oraz ponad 300 rysunków i obrazów. Jego zwłoki przewieziono do Wilna, gdzie złożono je na cmentarzu na Rossie, na tzw. górce literackiej).
Ponieważ losy Polaków często są tragiczne, w naszej historii nie brakuje ofiar, zwłaszcza podczas rozbiorów Polski, kiedy to co rusz podrywano się do boju, by wyzwolić ukochaną Ojczyznę, nie brakuje także miejsc, w których pochowano tych, którzy oddali to, co mieli najcenniejsze – swoje życie. Dotyczy to także okresu ostatniej wielkiej wojny, kiedy to musieliśmy bronić się przed najeźdźcami idącymi z obu stron, ale także czasów późniejszych, zarówno końca wojny, jak i tworzenia nowego ludowego państwa. Były to czasy równie tragiczne dla miłujących swój kraj, jak i tamte odległe. I tu, i tam życie tracili najwierniejsi synowie i córki narodu. Dlatego nie można w trakcie wycieczki takiej jak ta przejechać koło takich miejsc bez chwili zamyślenia.
Właśnie mijamy miejscowość Giby, w której widzimy niewielką górkę z wielkim drewnianym krzyżem na jej szczycie. Całe zbocze pokryte jest dużymi głazami ustawionymi tak, iż patrząc na nie z boku wydaje się, że próbują one „iść” pod górę, w stronę krzyża. Miejsce to upamiętnia ponad 600 ofiar tzw. obławy lipcowej mającej miejsce w 1945 roku. Wtedy to właśnie specjalne oddziały NKWD dokonały aresztowań wśród miejscowej ludności. Niektórzy z aresztowanych po przesłuchaniu wrócili do domów. Niestety, los ponad 600 z nich jest nieznany do dziś. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Po prostu rozpłynęli się w powietrzu.
Autorem instalacji upamiętniającej zaginionych jest Andrzej Strumiłło. Umieszczono tu kilka tablic kamiennych z nazwiskami zaginionych. Pomnik ten poświęcono nie tylko ofiarom tej jednej zbrodni. Poświęcono go pamięci wszystkich, którzy życie, krew i cierpienie złożyli w ofierze Ojczyźnie. Dotyczy to zarówno poległych w powstaniu listopadowym 1830 czy styczniowym 1863, jak i w okresie odradzania naszego państwa po okresie niewoli w latach 1918-1921, obrońcom Ojczyzny w okresie II wojny światowej oraz więźniom zamordowanym w obozach koncentracyjnych i łagrach, a także pomordowanym w okresie powojennym. Jak zaznaczono na tablicy, wszyscy oni zginęli, bo byli Polakami.
I w takim oto nastroju wjeżdżamy na teren obecnej Litwy. Jest to dzisiaj państwo będące członkiem Unii Europejskiej, zatem nawet nie zauważamy granicy. Nie ma żadnej kontroli czy stania w kolejce. W zasadzie nawet krajobraz specjalnie się nie zmienił. Wcale nie odczuwamy, że jesteśmy nie u siebie. A przecież to właśnie tu, gdy ważyły się losy granic nowej niepodległej Polski, toczyły się ciężkie boje, zarówno polityczne, jak i wojskowe. Nie będę drążył tego tematu, gdyż nie jestem aż tak mocny w tym temacie. Na szczęście Mietek to prawdziwa chodząca encyklopedia. Przypomniał on nam nie tylko podstawowe fakty z tamtych czasów, ale także wyjaśnił, dlaczego właśnie niektóre z ówczesnych posunięć Piłsudskiego były ważne, inne bardzo ważne. Dzisiaj wiemy, że bez niektórych ruchów nie byłoby wówczas Polski o takich granicach. Było to wszak bardzo ważne, mieszkało tam wielu Polaków, i nie można było pozostawić ich samym sobie. Trzeba było zapobiec temu, co mogłoby się z nimi stać pod innymi rządami. A co się mogło stać, widać dobitnie dzisiaj, kiedy tereny te nie są już w granicach Rzeczypospolitej.
Pierwszym miejscem, w którym upamiętniono tragiczne dzieje narodu polskiego na tych terenach, jest miejscowość Kopciowo. To tutaj na rynku stoi pomnik Emilii Plater, kobiety, która w męskim przebraniu ruszyła walczyć za Ojczyznę. Nie będę oczywiście rozwijał tego wątku, gdyż dzisiaj część z informacji o jej wyczynach poddawana jest w wątpliwość. Nie to jednak jest ważne. W powstaniu uczestniczyło wiele kobiet. Emilią zachwycił się Adam Mickiewicz, który napisał poemat pod wymowną nazwą „Śmierć pułkownika”. Jakby nie patrzeć na dokonania Emilii Plater, poemat zrobił swoje, a przecież o to chodziło. Sama Emilia zeszła z tego świata we wsi Justianowo, z której to przewieziono jej zwłoki do Kopciowa, gdzie została pochowana. Grób jej zachował się na zabytkowym cmentarzu, odnowionym niedawno ze środków Unii Europejskiej.
Co prawda, jak na razie nie mieliśmy jeszcze okazji się zmęczyć, ale na wiadomość, że jedziemy do miejscowości uzdrowiskowej, wyraźnie się ożywiliśmy. Zawsze warto odwiedzać takie miejsca, może znajdziemy tam coś dla siebie. Przejeżdżamy mostem nad Niemnem i już jesteśmy w Druskiennikach. Jest to największe i najnowocześniejsze uzdrowisko na Litwie. Co ważniejsze, przeglądając oferowane tu pobyty wraz z zabiegami, stwierdziliśmy, że nie są one wcale takie drogie. Warto zatem korzystać. A do tego rewelacja, wybudowano tu całoroczny kryty tor narciarski o długości prawie pół kilometra. Można zatem nawet w upalne lato pojeździć sobie na nartach.
Druskienniki zostały uznane za miejscowość leczniczą dekretem Stanisława Augusta Poniatowskiego już w roku 1794, ale tak naprawdę uzdrowiskiem stały się wtedy, gdy w roku 1835 prof. Uniwersytetu Wileńskiego I. Fonberg opublikował wyniki badań nad składem chemicznym wody mineralnej z tutejszych źródeł. Sama nazwa miasta pochodzi właśnie od źródeł słonej wody – sól po litewsku to druska. Tak naprawdę, Druskienniki urzekają nas mieszanką różnych stylów architektonicznych. Co chwilę mieszają się stare drewniane obiekty z tymi zbudowanymi ze stali i szkła. Na początek niespodzianka, widzimy pomnik Mikołaja Čiurlionisa, o którym wspominałem już wcześniej. Oprócz niego przebywały tu inne znane osoby. Bywał tu oczywiście marszałek Józef Piłsudski, który przechadzając się bardzo chętnie przesiadywał nad wysokim brzegiem Niemna, by cieszyć oczy pięknym widokiem. Bywali tu także Eliza Orzeszkowa i Jan Czeczot.
My podczas spaceru docieramy do ciekawego pomnika przedstawiającego ładną dziewczynę, taką syrenkę. Rzeźba jest tak piękna, że nie dziwi, iż niektórzy robiący sobie pamiątkowe zdjęcie nie mogą się oprzeć i gładzą wypukłości rozebranej dziewczyny. Czynią tak nawet panie. No cóż, może wpływ na takie zachowanie ma przerzucony obok most miłości z tradycyjnymi już zapiętymi kłódeczkami. My podążamy szlakiem od pomnika Zygmunta Augusta do pomnika Witolda Wielkiego. Pośrodku wstępujemy do pijalni wody mineralnej, by przekonać się, że jej smak wcale nie odbiega od podobnych w naszych uzdrowiskach. Tak samo jest okropny!
Jedziemy dalej, po chwili docieramy do miejscowości Jaszuny. Ponoć to tutaj Juliusz Słowacki zabiegał o względy panny Śniadeckiej. Niestety, został odrzucony. Ponieważ na pamiątkę swojego pobytu posadził tu brzozę, polankę, na której tego dokonał, nazwano jego imieniem. Miejscowość ta, należąca początkowo do Radziwiłłów, została przejęta przez rodzinę Balińskich. To właśnie wtedy powstał ten pałac otoczony ponaddwudziestohektarowym parkiem. Jego architektem był prof. Karol Podczaszyński. Obecnie obiekt ten jest w trakcie remontu. Ukończono już I etap prac i przystąpiono do kolejnego. A to wszystko dzięki wsparciu finansowemu Unii Europejskiej.
Przy drodze rosną tu piekne okazy wierzby o średnicy prawie dwóch metrów. Dlatego, urzeczeni ich pięknem udaliśmy się na krótki spacer na cmentarz rodziny Balińskich. Jest on, co prawda, nieduży, ale otoczony wysokim kamiennym płotem, ze względu na stan utrzymania, bardzo ciekawy dla oka. Ponieważ założono go w 1830 roku, jest miejscem spoczynku Jana Śniadeckiego (rektora Uniwersytetu Wileńskiego), Michała Balińskiego (historyka), Jana Balińskiego (prof. Petersburskiej Wojskowej Akademii Medycznej) oraz ich rodzin. Co ciekawe, to środki na renowacje tego obiektu przekazał Senat RP, Związek Polaków na Litwie oraz mieszkańcy Jaszyn. Nie ma się jednak co dziwić, wszak prawie każdy, z którym rozmawialiśmy, mówi po polsku.
Gdy pod wieczór dotarliśmy wreszcie do Wilna, było jeszcze na tyle widno, że od razu zdecydowaliśmy się wyruszyć na spacer. Przecież większość z nas była tutaj po raz pierwszy. Zostawiliśmy rzeczy w City Hotels, znajdującym się naprzeciwko placu, na którym ustawiono wielkie jajko-pisankę. Nie będziemy mieli kłopotu, by znaleźć to miejsce. Poznajemy pierwsze zabytki: ratusz, kościół św. Kazimierza, ulicę Niemiecką, ale tak naprawdę zainteresowała nas umieszczona w parku ciekawa rzeźba zwana przez miejscowych „Doktor Ojboli”. Jest to przedstawienie znanego wileńskiego lekarza Cemacha Szabada, który często pomagał bezinteresownie. Nie było w jego zwyczaju uchylać się od wezwania do chorego. Co ciekawe, stawiał bardzo trafne diagnozy i nawet dzisiaj można zobaczyć, jak niektórzy przechodnie podchodzą do niego i coś mu szepczą do ucha. Ponoć to działa i czasami przynosi ulgę w cierpieniu. Pomnik tego znanego lekarza (radnego, senatora) wykonał Romuald Kvintas w roku 2007.
Prawdziwym jednak zaskoczeniem dla nas był widok na Wzgórze Trzech Krzyży, jaki wyłonił się pomiędzy budynkami. Ponieważ zrobiło się już ciemno podświetlony kolorowym światłem pomnik wyraźnie odcinał się od ciemnego horyzontu. Miejsce to upamiętnia męczeńską śmierć franciszkanów, którzy chrystianizowali Litwę.
Ponieważ nasze wieczorne wyjście na miasto miało być przede wszystkim spacerem, nie zwiedzaliśmy mijanych zabytków, jedynie słuchaliśmy podstawowych o nich informacji przekazywanych nam przez Halinę. Ale, taka to już dola krajoznawcy, że zawsze wypatrzy on coś ciekawego. Nam w oko od razu wpadł usytuowany po drugiej stronie ulicy dom Radziwiłłów, który został bardzo sprytnie nadbudowany. Dostawione piętra zostały sporo cofnięte w stosunku do starej części domu, przez co nie zatraciła ona swojego zabytkowego charakteru, a dobudowana część wygląda tak, jakby wyrastała za wspomnianym budynkiem. Widać, że architekt dobrze przemyślał to, co zaproponował.
Robiło się coraz ciekawiej, w końcu jednak trzeba wracać, tak by wstać z samego ranka. Zatrzymała nas jednak ciekawa scenka przed pałacem prezydenckim. Otóż małżeństwo spacerujące z dzieciątkiem podeszło pod pałac i wypuściło pęk balonów do tej pory przywiązanych do wózeczka. Następnie, wraz z naszą grupą długo patrzyło, jak balony wznoszą się, aż w końcu znikły w czerni nieba. Zamyśleni podchodzimy do remontowanego budynku. Jak się okazało to dawny Pałac Paców, kupiony przez rząd polski na nową siedzibę naszej ambasady. Ucieszyło nas to, że wreszcie nie będzie trzeba załatwiać naszych spraw gdzieś daleko, gdzie teraz jest nasz urząd. Nie wiem, czy z tego samego tytułu cieszył się tańczący Żyd, którego rzeźba została umieszczona na cokole nieopodal. W każdym razie cień przez niego rzucany na elewację pobliskiego budynku wyglądał, i zabawnie, i złowieszczo zarazem. Mieliśmy tego dosyć i szybciutko mijając zabawne drewniane rzeźby dotarliśmy do wielkiego jaja, przy którym mieścił się nasz hotel.
Nastał nowy ranek, mamy 29 dzień czerwca 2015 r. Pogoda zapowiada się ciekawie, ale najważniejsze, że mogliśmy skosztować na śniadanie nowych ciekawych smaków. Nie były to oczywiście specjały kuchni litewskiej, ale zawsze coś innego. Ruszamy zatem w dobrych humorach na zwiedzanie Wilna. Tym razem będzie nas oprowadzał jeden z najlepszych przewodników, jeśli nie najlepszy, w mieście. Jest nim autor wielu przewodników, na co dzień pracujący na uczelni, Józef Szostakowski. Początkowo kol. Józef pozwolił sobie na wykład z historii miasta i w ogóle Litwy. Bardzo nam to pomogło poustawiać późniejsze informacje w jakieś sensownej kolejności. Oczywiście dowiedzieliśmy się także kilku bardzo istotnych choć niechętnie zdradzanych faktów. Otóż okazuje się, że Litwa i Białoruś maja ten sam herb. To, co je jednak różni, to taki niewielki drobiazg. Otóż ukazany koń białoruski ma nieco wyżej uniesiony ogon. Pytanie brzmi: co to oznacza? Niestety, musimy sami sobie na nie odpowiedzieć.
Nas jednak czekała teraz wizyta w najważniejszym miejscu Wilna. Podeszliśmy do Ostrej Bramy. Tak szczerze to widok, jaki zobaczyliśmy, nie zachwycił nas wcale. Ot, kawałek starego muru. Co prawda, Józef dokładnie wyjaśnił nam, jak dawniej zamykano to wejście do Wilna, zachowały się jeszcze otwory, którymi była opuszczana metalowa krata. Nie mniej nie zauważyliśmy nic poza tym. A przecież nie o to nam chodziło. Okazuje się jednak, że święty obraz, wiszący dawniej nad wejściem, został przeniesiony do zbudowanej wewnątrz kaplicy, najpierw drewnianej, później murowanej. Miejsce to jest najczęściej odwiedzanym przez przybywających tu Polaków. Ma to jednak wymiar nie tylko religijny, ale także wspominkowy.
Wielu z przyjeżdżających to osoby urodzone w Wilnie lub okolicy – wspominają oni zatem swoje dzieciństwo. Moja rodzina akurat pochodzi z innych terenów, ale to właśnie tutaj mieszkała mama żony. Pamiętam, jak wiele razy opowiadała o swoim życiu, o tym, co ją tu spotkało. Nie zawsze wspomnienia te były wesołe. Opowiadała np. jak byli w tamtych czasach żegnani przez Litwinów po wyjściu z kościoła. Często musiała przejść tzw. ścieżkę zdrowia. Była to reakcja Litwinów na zaśpiewaną przez Polaków na koniec mszy pieśń „Boże coś Polskę…”. Niestety, w tamtych czasach Polacy i Litwini nie przepadali za sobą. Dzisiaj oba nasze kraje są członkami Unii Europejskiej. Widać jednak, że do całkowitej zgody jeszcze trochę nam brakuje.
Wracając jednak do Ostrej Bramy to umieszczony tutaj święty obraz przedstawia Matkę Bożą, ale bez Dzieciątka Jezus. Oczywiście obraz został zaopatrzony w złotą sukienkę okrywającą Maryję oraz w dwie korony. Ponieważ obraz ten słynie z cudów, w kaplicy znajduje się wiele tysięcy wotów. Oczywiście większość z nich złożono w skarbcu, tylko niewielka ich ilość zajmuje wszystkie ściany kaplicy. Jest ich jednak tak dużo, że robi to niesamowite wrażenie. Przecież za każdym z darów kryje się jakaś zakończona tragedia. Aby moje słowa nie były puste, przytoczę, za naszym przewodnikiem, pewne zdarzenie. Otóż mama Adama Mickiewicza, kiedy ten był jeszcze maleńki, tak jak inne niewiasty, położyła go owiniętego w kocyk na parapecie okna. Ten niespokojny spadł uderzając o twarda podłogę tak mocno, że przestał oddychać. Gdy nic nie skutkowało, pozostały tylko modły, i o dziwo, Adaś nagle złapał oddech. Gdy skończył 17 lat przyjechał do Wilna, gdzie miał rozpocząć studia. Na prośbę swojej matki przybył pod obraz, by podziękować za cudowne ocalenie. Może to było powodem obecności świętego obrazu w jego późniejszej twórczości.
Oprowadzający nas Józef Szostakowski, znający doskonale twórczość wieszcza, zaczął recytować słowa Inwokacji z Pana Tadeusza, a my wtórowaliśmy mu nieśmiało.
„…Panno Święta, co jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść za wrócone życie podziękować Bogu)…”.
Po takim występie nie moglibyśmy oglądać nic normalnego, więc udaliśmy się do kościoła Św. Teresy, w którym to wykonano specjalną skrytkę, do której złożono umieszczone w kryształowej trumience serce Józefa Piłsudskiego. To właśnie tutaj przywiezione zostały zwłoki jego matki, a następnie razem z sercem marszałka pochowano je w obecnym miejscu pochówku, na Rossie.
Kilkaset metrów dalej znajduje się przejście zwane Bramą Adama Mickiewicza. To właśnie przez nią prowadzono Adama po aresztowaniu. Klasztor Bazylianów, do którego prowadzi owa brama, służył wówczas jako więzienie. Oczywiście miejsce to upamiętnia innych znanych Polaków. Jednym z nich jest Ignacy Domeyko, późniejszy bohater narodowy Chile. Odwiedzających to miejsce przyciąga fakt więzienia tutaj członków tajnego Towarzystwa Filomatów, wśród nich wspomnianego Adama Mickiewicza. Tak się złożyło, że poeta zainspirowany tym miejscem, umiejscowił scenę przemiany bohatera Dziadów Gustawa w Konrada. Oczywiście dzisiaj wiemy już, że nie jest to dokładnie to samo miejsce (właściwa cela została połączona z inną w większą salę), ale cóż to znaczy dla pobudzonej wyobraźni turystów. Wystarczy przecież popatrzeć na ustawiona kolejkę chcących zajrzeć do celi przez judasza. Tylu chętnych „do celi” jeszcze nie widziałem.
Sama świątynia usytuowana w tym kompleksie to praktycznie gołe mury czekające na remont. Ale jak ma wyglądać obiekt używany jako pole doświadczalne przy badaniu wytrzymałości materiałów budowlanych? Oczywiście dzisiaj widać już tu początki przywracania dawnej świetności. Potrwa to jednak jeszcze długie lata.
Idąc dalej, mijamy piękny budynek Filharmonii, przy którym ze względu na istniejącą w tym miejscu bramę pieską, widzimy ciekawe przejście zwane oczywiście psim. Nazwa ta pochodzi z czasów, kiedy pomocnicy mieszkającego tu kata trudnili się wyłapywaniem bezpańskich psów. Tuż za tym obiektem znajduje się ładna, choć niewyróżniająca się specjalnie w tym otoczeniu, kamienica będąca w przeszłości własnością rodziny Maryli Rodowicz. Ciekawostką jest tutaj zniknięcie przedstawienia pięknego białego łabędzia, który stał na wystawie jako ozdoba. Ponoć wart był majątek.
Bardzo ciekawy okazał się kościół św. Kazimierza i to może nie z powodu jego architektury, ale dlatego iż miało tutaj miejsce niezwykłe wydarzenie. Otóż gdy pod stojący nieopodal ratusz podjechały kibitki, zaczęto pakować do nich więźniów przeznaczonych do wywózki. Wtedy, co prawda, ostrożnie, ale modlący się zaczęli wychodzić na dwór, aż w końcu w kościele pozostał sam ksiądz odprawiający mszę. Świątynia ta wielokrotnie była przejmowana przez władze cywilne. Francuzi urządzili tu najpierw magazyn zboża, później przetrzymywali tu jeńców rosyjskich. W okresie radzieckim w miejscu ołtarza ustawiono tu wielki pomnik Lenina. Jak się okazuje sugestia ta nie przyniosła spodziewanych rezultatów i Włodzimierz Ilicz nie jest nawet błogosławiony.
Miejsce, w którym stoi ratusz, wiąże się z widzianą już przez nas psią bramą. Otóż gdy złapano kiedyś złodzieja, to przywiązywano go do stojącego przed ratuszem drewnianego pręgierza. Słup ten, ze względu na przedstawienie niezbyt ładnej twarzy, nazywany był babą. To właśnie tutaj trafiał każdy, który przeszedł proces sądowniczy, włącznie z pobytem w psiej bramie, gdzie kat odpowiednio go przepytał. Delikwenta po takich przejściach uważano za tego, który pocałował babę.
Wracając jednak do śladów po Adamie Mickiewiczu, to na pobliskim budynku znajduje się tablica upamiętniająca fakt zamieszkania wieszcza, który jadąc na zesłanie na zawsze pożegnał Wilno. Niedaleko stąd jest budynek, w którym Józef Zawadzki założył drukarnię, a później otworzył księgarnię. To właśnie w tej drukarni po raz pierwszy ukazały się drukiem poezje Adama Mickiewicza Ballady i romanse.
Ale oto przed nami kompleks Uniwersytetu Wileńskiego im. Stefana Batorego, powstały na bazie Kolegium Jezuitów. Jest to zespół złożony z kilkunastu budynków, tyluż dziedzińców, kościoła i dzwonnicy. Wszystko w jednym miejscu. O niezwykle praktyczne. Ciekawostką jest tutaj pewne pomieszczenie w podziemiach kościoła św. Św. Janów, w którym zamykano leniwych i niegrzecznych studentów. Nawet na tydzień. Efekt wychowawczy zawsze był taki sam. Okazanie skruchy i wykazanie większej ochoty do nauki. Może w dzisiejszych czasach taka metoda byłaby godna polecenia.
W kościele tym grał na organach sam Stanisław Moniuszko. Jest to także miejsce uchodzące za Panteon sławy narodowej. Ponieważ nie wolno było przedstawiać i wspominać polskich bohaterów, wymyślono, że niechciane przez władze pomniki będą stawiane w kościele, właśnie w tym kościele. Ustawiono tu wiele popiersi, w tym oczywiście Adama Mickiewicza. Uczyniono to z okazji stulecia jego urodzin. Pod pretekstem remontu tej części świątyni odgrodzono ją nieprzezroczystą kotarą i spokojnie dokończono dzieła. Gdy ukończono prace i rozebrano rusztowania, władze ukarały ówczesnego księdza karą 1000 rubli. Była to suma tak wielka, że oczywiście kapłan nie był w stanie jej zapłacić. Wtedy wierni złożyli się na ową karę i urzędnik, który przyjechał ją odebrać, miał poważne trudności z jej przetransportowaniem. Trudno bowiem zabrać tysiąc rubli w najdrobniejszych monetach.
Zobaczymy tu także pomniki poświęcone Antoniemu Edwardowi Odyńcowi, Tadeuszowi Kościuszce, Władysławowi Syrokomli (Ludwik Kondratowicz), zwanemu lirnikiem wioskowym. Właśnie Syrokomla wraz z Moniuszką tworzyli duet i m.in. pozostawili nam Litanię Ostrobramską.
Trzymając się jednak miejsc związanych z naszym wieszczem docieramy do Muzeum Adama Mickiewicza. Co prawda, jest ono dziś nieczynne, ale możemy wejść na dziedziniec i na własną rękę pobuszować trochę w licznych zakamarkach. Dostrzegamy tutaj pewną nieścisłość w napisie umieszczonym na tablicy pamiątkowej. Otóż nie zgadza się data zamieszkania tu Adama Mickiewicza. Wpisano bowiem rok 1822, a powinien być 1823. Zgadza się za to co innego. Otóż Adam Mickiewicz w domu tym „wykańczał” Grażynę. I ją wykończył…
Koniec części pierwszej.
Krzysztof Tęcza