Chciałem być wyczynowcem
Rozmowa z Julianem Gozdowskim
Bieg Piastów ma swoją jubileuszową, 40. edycję. Jego twórca Julian Gozdowski podejmował wiele inicjatyw dla turystycznego ożywienia całego naszego regionu. Z prezesem honorowym Biegu Piastów rozmawia Piotr Słowiński.
Urodził się Pan 22 maja 1935 w Czortkowie, na dzisiejszej Ukrainie. Jak trafił Pan na Dolny Śląsk?
Na Dolnym Śląsku wziąłem się właściwie z niechęci. Z rodzinnego Czortkowa musiałem po prostu wyjechać. Nastał tam Związek Radziecki. Rodzina musiała zdecydować czy zostajemy, czy wyjeżdżamy. W czerwcu 1945 roku przyjechałem do Sobieszowa. To było ledwie miesiąc po zakończeniu wojny. Miałem przez to pełną wyrozumiałość dla Niemców, którzy byli przesiedlani, tak jak ja zostałem wywieziony z Czortkowa. Rozumiałem ich ból, ból wyjazdu z kraju dzieciństwa.
Gdy wyjeżdżaliście z Czortkowa, wiedzieliście dokąd jedziecie? Pana taty jeszcze tu nie było?
Ojciec przeszedł Monte Cassino, przeszedł Tobruk, był bardzo ciężko ranny i wrócił dopiero w 1947 roku. Był andersowcem. Jechałem tu tylko z mamą, staruszkiem dziadkiem i staruszką babcią. Do dziś widzę te kufry z wikliny i te wielkie kłódki. Wiedziałem wtedy tylko jedno, że przyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane. W Sobieszowie zapoznałem się zaraz z terenami narciarskimi. To była polana za Chojnikiem, na której można było jeździć, a pod Chojnikiem skocznia, której resztki jeszcze się zachowały. Skakaliśmy tam po osiemnaście czy dwadzieścia metrów.
Tam doszło do wypadku. Wtedy zniechęcił się Pan do skoków?
Starszy kolega, który skakał po mnie, przeskoczył prawie skocznię. Nachylił się w czasie skoku do przodu i przy upadku uderzył głową o stok. Stracił przytomność. Nie było pogotowia ratunkowego, telefonów. Jedyne co mogliśmy zrobić, to zapakować go na sanki i ciągnąć pod Jagniątków do doktora Michałowskiego. Mieliśmy wtedy po 10-12 lat. Gdy wnosiliśmy go do doktora, otworzył oczy i zapytał „gdzie jestem”. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało, ale to wydarzenie wywarło na mnie wielkie wrażenie. Tak wielkie, że później już bałem się daleko skakać.
Panu też przydarzył się narciarski wypadek?
W Sobieszowie za Chojnikiem jest strumyk, który przy roztopach rozlewa się nawet dziś, a później często zamarza. Trenowałem tam dwa zakręty, bo tylko tyle można było zrobić i pamiętałem, że wjeżdżając na lód trzeba się pochylić do przodu, by utrzymać równowagę. Niestety, tam nie było lodu, a woda, która mnie wyhamowała. Przewróciłem się i jechałem tak z twarzą przy samym lodzie przez całą łąkę. Do domu szedłem z zakrwawioną połową twarzy. Nie chciałem pokazać mamie, że jestem poraniony, bo więcej już nie mógłbym jeździć. Zasłoniłem się więc nartami i tak wchodziłem. Na szczęście dużo śladów nie zostało.
Wyczynowym zawodnikiem Pan nie został. Dlaczego?
Byłem zakochany w narciarstwie. To było moim marzeniem, by biegać, jeździć czy skakać jak Marusarz. Miałem kilkanaście lat, kiedy się zorientowałem, że kariera zawodnicza jest dla mnie zamknięta. Po bardzo ciężkim zapaleniu płuc miałem chore serce i ograniczoną wydolność oddechową. Wymykałem się, by trenować w lesie. Wyczytałem gdzieś, że tak mogę poprawić stan zdrowia. Zawodnicza kariera była już jednak nie dla mnie. Chciałem być jak najbliżej wyczynu. Dlatego zostałem trenerem i zawsze byłem tak blisko sportowców, jak to możliwe.
Jak trafił Pan do urzędu wojewódzkiego?
Poszedłem na studia. W 1953 roku zostałem absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Po studiach podjąłem pracę w Zespole Szkół Rzemiosł Artystycznych w Cieplicach i dostałem propozycję, żeby przejść do powiatu. W powiecie zostałem kierownikiem wydziału sportu. Pomagałem wtedy szybownikom i piłkarzom.
Nie zapomniałem oczywiście o narciarstwie. Wiedziałem już o Jakuszycach, które odkrywali wtedy Wanda i Jerzy Lechowiczowie, Bogdan Henśl ze Szklarskiej Poręby, trener Zbigniew Paszkiewicz, Zbigniew Lipiński i Leszek Kuźma oraz ciekawa grupa z Celwiskozy. Wśród nich był Walter Judka, późniejszy uczestnik wszystkich dotychczasowych, czterdziestu Biegów Piastów. Jako kierownik wydziału próbowałem im pomóc. Polana Jakuszycka wtedy jeszcze nie istniała, więc wytyczali trasy biegowe wokół Polany Maliszewskiego. Z urzędu powiatowego w czasie reformy administracyjnej z 1975 roku, po likwidacji powiatów i utworzeniu nowych województw trafiłem do urzędu wojewódzkiego w Jeleniej Górze.
Ponoć przekonywał Pan Edwarda Gierka, że warto postawić na narciarstwo biegowe w Jakuszycach?
To był sierpień 1978 roku. Zostałem wyznaczony do oprowadzenia teoretycznego Edwarda Gierka po tym terenie. Spotkaliśmy się na rozdrożu w Sosnówce przy „przypadkowo” wybudowanej tablicy z mapą. Zupełnie „przypadkowo” pod tą mapą stałem ja i „przypadkowo” kawalkada rządowych samochodów tamtędy jechała i całkiem „przypadkowo” się zatrzymała. Pierwszy wyszedł Gierek. Przedstawiono mnie. Zacząłem opowiadać o projekcie zagospodarowania narciarskiego Karkonoszy. Miała powstać kolej jednotorowa przechodząca przez całe Karkonosze. Pociąg miał wyjeżdżać z okolic Zakrętu Śmierci i zatrzymywać się na Przedziale, Szrenicy, Pod Łabskim Szczytem, w Karpaczu i docierać do Budnik.
Gierek tak patrzył na mnie, patrzył i zwrócił się do pierwszego sekretarza wojewódzkiego, Stanisława Cioska: „Towarzysz Gozdowski opowiada, a ja tego nie widzę”. Stanisław Ciosek odpowiedział przytomnie: „bo tego jeszcze nie ma. Towarzysz Gozdowski mówi o planach”. Gierek podszedł do mnie i powiedział: „To mi się podoba, jak jest jasność spojrzenia w przyszłość”. Nie pamiętam czy rękę mi podał, czy poklepał po plecach i powiedział, że trzeba pomóc w realizacji tych planów. Patrzył na tę sprawę przez pryzmat Ziem Odzyskanych i konieczności ich scalania z resztą kraju.
Pamięta Pan zabawny incydent w czasie tej wizyty?
Podeszła do nas jakaś starsza pani. Stanęła i powiedziała do pierwszego sekretarza: „Pan jest pan Gierek. Nazywam się Warecka, tak jak ta ulica, która jest koło Komitetu Centralnego PZPR”.
Gierek odparł, że spaceruje tam często. Byliśmy pewni, że pani przyszła przywitać delegację w imieniu mieszkańców domu starców w Sosnówce, a ona powiedziała:
„Oni mnie krzywdzą w tym domu, pomidory mi z ogórkami dają. Ich nie wolno łączyć, przed wojną nawet bydła tak nie karmiliśmy”. Edward Gierek polecił, by sprawą zajął się pierwszy sekretarz, czyli Stanisław Ciosek, ten przekazał sprawę wojewodzie Maciejowi Szadkowskiemu, ten wskazał swoją zastępczynię Irenę Siutę-Kamińską, a ta wskazała mnie. Ja już nie miałem komu jej przekazać. Wszyscy odjechali i zostałem z panią Warecką. Starsza pani popatrzyła na mnie i stwierdziła: „Co się będziemy oszukiwać. Pan na pewno nie jesteś Gierek”.
Odwiedziłem jednak później dom starców w Sosnówce, bo wiedziałem, że Stanisław Ciosek będzie się dopytywał o tę sprawę. Okazało się, że kierownik placówki nie tylko dawał pensjonariuszom pomidory z ogórkami, ale też, kiedy zostały mu na koniec roku pieniądze, kupił za nie trumny, by środków nie zwracać do budżetu. Pensjonariusze mieli nawet pomagać wnosić wieka od trumien do budynku. Pani Warecka, gdy wyjeżdżałem stamtąd, szczerze wątpiła czy coś się poprawi, ale jak to ujęła: „przynajmniej sobie pogadaliśmy”.
Jak miały zostać zagospodarowane Karkonosze?
Dzięki pracy kilkunastu wybitnych fachowców powstał plan. Wyznaczyliśmy pierwszy ośrodek, w oparciu o górę Przedział. To miał być wyciąg połączony ze skocznią, tak by można było wysiadać przy skoczni, dalej można było wjechać na Przedział, zjechać do Kamieńczyka, stamtąd na Szrenicę, dalej na Łabski Szczyt i można się tam było przesiąść na mini railway, czyli tę kolejkę, która miała dojeżdżać do Budnik po poziomicy 600-800 metrów nad poziomem morza. Można nią było pojechać dalej do Karpacza i wysiąść na Złotówce albo dojechać do końca, do Budnik, gdzie też miał być kompleks narciarski.
W Budnikach był jednak najsłabszy śnieg. Najpiękniejszym miejscem do uprawiania narciarstwa byłby Kocioł Smogorni, ale rada naukowa Karkonoskiego Parku Narodowego wybiła mi to z głowy. Pan profesor Stanisław Tołpa i profesor Alfred Jahn powiedzieli mi bardzo kulturalnie, ale dobitnie, że to jest chronione centrum Karkonoskiego Parku Narodowego. Przyjąłem to jako coś naturalnego.
Ten karkonoski pociąg nigdy nie pojechał. Czy zrezygnowaliście
też z innych pomysłów?
Na pociąg była zgoda przyrodników. Wydawał się możliwy do zrealizowania. Samochodów nie było wtedy tyle, co teraz. Świadomie zrezygnowaliśmy natomiast z pomysłu budowy wyciągów w rejonie Budnik. Okazało się, że były tam najgorsze warunki śniegowe, najpóźniej śnieg się pojawiał, szybko topniał i do tego był „tępy”. Myślałem, że na Izbicy powstaną pensjonaty, a z Grzbietu Kowarskiego będą nartostrady, ale z tego zrezygnowaliśmy.
Jakuszyce zostały częścią Centralnego Ośrodka Sportu. To był pomysł na ich rozwój?
Pierwszym kierownikiem został Kazimierz Kałużny, który wniósł bardzo dużo do Jakuszyc. To taki człowiek-zakapior. Znał się na przygotowywaniu tras i starał się jak najwięcej robić. Był jednak bardzo trudny we współpracy. Bardzo szybko ściągnąłem tutaj z Pieńska Mariana Michalskiego, człowieka, który znał się na sporcie wyczynowym. Kaziu Kałużny starał się rozbudować ośrodek i współpracował z Janem Dębkowskim, który już wtedy robił nowoczesny pomiar czasu. Nikt nie wie, jak to było możliwe, ale on to potrafił zrobić. Pracował tu też Jerzy Sapiela. To była świetna ekipa.
Najważniejsze były warunki śniegowe, a śnieg tu zwykle dopisywał.
Glacjolog, profesor Aleksander Kosiba, jeden z tych, którzy wskazywali Jakuszyce jako miejsce rozwoju sportów biegowych, tłumaczył mi to tak: „Proszę pana, w Górach Izerskich spotyka się wyż azorski z niżem islandzkim, stąd właśnie największe opady śniegu w tych górach”. Żeby być uczciwym, to trzeba dodać, że największe opady są w rejonie Harrachova. By udowodnić, że u nas długo jest śnieg, pierwszy i drugi Bieg Piastów zostały zorganizowane w kwietniu. Było tak po to, by pokazać Polsce, że tu są dobre warunki. Poszło w Polskę, że „u nich” długo jest śnieg. My byliśmy dalekim Zachodem dla Warszawy.
Udało się zgromadzić wokół pierwszego Biegu Piastów wielu przyjaciół, sponsorów, partnerów, lecz wystartowało ledwie 500 osób.
Tak, 500, z tego połowa przywieziona na siłę. To byli uczniowie szkół i skończyło bieg 260 osób, w tym ja z rodziną. Moja rodzina stanowiła jeden procent startujących! Najważniejsze jest jednak to, że tak wiele osób zauważyło, że warto tutaj przyjechać.
Dostrzegli to później także sponsorzy. Poza sponsoringiem państwowym przez pierwsze lata, wtedy to się tak nawet nie nazywało, pierwszym poważnym sponsorem Biegu Piastów była firma AVL, handlująca sprzętem medycznym. Drugim sponsorem byli aptekarze jeleniogórscy i organizująca ich Pani Amelia Kata-Lis. Wtedy Bieg Piastów nosił nawet nazwę Biegu Piastów i Medyków. Później pojawiła się Elektrownia Turów.
Czy to prawda, że odpowiadał za to hrabia Schaffgotsch?
W pewnym sensie. W latach 90. XX w. obwiniano elektrownie działające w Polsce, Czechach i Niemczech o klęskę ekologiczną w Górach Izerskich i Karkonoszach. W jednym z wywiadów centralnych opowiadałem jak tutaj zniszczenia na tym terenie są odbudowywane, jak nasze trasy są wykorzystywane przez ogromną liczbę ludzi, ale też, że zniszczenia nie są spowodowane działalnością elektrowni. Proszę zwrócić uwagę, że 200 lat temu zniszczony las został odbudowany dzięki sadzonkom sprowadzonym z Alp z wysokości 600-800 metrów. Nakazał tak zrobić hrabia Schaffgotsch. Te drzewa męczyły się tu przez 200 lat. Jak dostały trochę kwaśnego deszczu, to rodzime drzewa przetrzymały, a tamte padły. Usłyszał to ówczesny dyrektor Elektrowni Turów, Jerzy Łaskawiec. Powiedział, że już nie czuje się wyłącznym dłużnikiem Gór Izerskich. Bardzo nam chciał pomóc. Dzięki temu Elektrownia Turów stała się naszym największym sponsorem i partnerem.
O 40-letniej historii Biegu Piastów napisano wiele. Gdyby jeszcze raz mógł Pan rozpocząć starania o zagospodarowanie turystyczne Karkonoszy i Gór Izerskich, co by Pan zmienił?
Aż się wstydzę mówić, ale chciałbym by w rejonie Przedziału i Szrenicy powstał duży kompleks narciarski, współistniejący z ochroną przyrody. Natomiast w Jakuszycach chciałbym, żeby ci, którzy chronią przyrodę uwierzyli, że poszerzenie tras, bardzo minimalne i wyrównanie ich nie szkodzi naturze.
Byłem świadkiem, kiedy fachowcy od ochrony cietrzewi pogratulowali nadleśniczemu ze Szklarskiej Poręby, Zycie Bałazy, jak to dobrze, że robi takie szersze przecinki, bo cietrzewie lubią przestrzeń. Nie wiedzieli chyba nawet, że są to trasy biegowe.
Uważam, że można pogodzić ochronę przyrody i rozwój turystyki i bardzo bym pragnął, by inni też nabrali takiego przekonania.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Słowiński
KARKONOSZE 1(283)/2016
Zachęcamy do prenumeraty wersji papierowej czasopisma „Karkonosze”.