Najważniejsze są fakty rozmowa o Gerharcie Hauptmannie z Januszem Skowrońskim, dyrektorem Muzeum Miejskiego „Dom Gerharta Hauptmanna” w Jeleniej Górze w latach 2018-2023
Najważniejsze są fakty
rozmowa o Gerharcie Hauptmannie z Januszem Skowrońskim,
dyrektorem Muzeum Miejskiego „Dom Gerharta Hauptmanna” w Jeleniej Górze
w latach 2018-2023
Od redakcji: Kilka dni temu ukazał się najnowszy „Rocznik Jeleniogórski” za rok 2024, zawierający m.in. interesującą rozmowę, jaką przeprowadził z Januszem Skowrońskim wybitny znawca twórczości G. Hauptmanna prof. dr hab. Krzysztof A. Kuczyński. Wcześniej ten obszerny wywiad ukazał się w specjalistycznym czasopiśmie „Studia Niemcoznawcze” (t. 70, 2024). Uznaliśmy, że warto przybliżyć wieloletnie dokonania naszego redakcyjnego kolegi i zachęcić do odwiedzenia placówki, którą przez 5 lat kierował. Uzyskaliśmy zgodę obu czasopism i samych zainteresowanych Panów na przedruk całej rozmowy, co z satysfakcją czynimy.
Andrzej Ploch, redaktor naczelny
– Krzysztof A. Kuczyński: Przez pięć lat był Pan dyrektorem Muzeum Miejskiego „Dom Gerharta Hauptmanna”, ale zainteresowanie postacią karkonoskiego Noblisty ma przecież długą historię, jako że niemal od ćwierćwiecza zajmuje się Pan niezwykle intensywnie – niezależnie od wielu innych bloków tematycznych – postacią Gerharta Hauptmanna. Jak doszło to tej wieloletniej fascynacji?
Janusz Skowroński: Od dzieciństwa ciekawiły mnie tajemnice Dolnego Śląska, zwłaszcza te z okresu II wojny światowej. Moja szkoła podstawowa w Lubaniu została wybudowana na ruinach niemieckich zakładów GEMA-Werke, produkujących radary dla wojska podczas wojny. Za szkołą były jeszcze ruiny tych zakładów, w ich podziemiach, których nie zniszczono stała woda. Zimą było to doskonałe miejsce na jazdę na łyżwach. W innym miejscu, po wysadzonych zakładach, wygrzebywaliśmy z ziemi różne przedmioty, nawet monety. Po wielu latach moje dziennikarstwo historyczne, poparte badaniami w archiwach, lekturami czy odnajdywaniem świadków historii także dotykało tych tematów. Nie tylko zniszczonego wojną Lubania, ale i zamku Czocha, Gór Izerskich i Pogórza Izerskiego, obozu Gross-Rosen, Karkonoszy… Dużo było tych „tajemniczych” tematów. Najpierw powstawały teksty prasowe, które zamieszczałem w lokalnym miesięczniku „Przegląd Lubański”. Redagowałem i wydawałem go w latach 1994-2006. Widziałem zainteresowanie czytelników, dostawałem liczne prośby o coś więcej. No i odważyłem się. Pierwsze wydanie Tajemnic zamku Czocha pojawiło się w 1999 roku. Do dziś mamy już pięć wydań i kilka dodruków tego tytułu, w mocno zresztą rozbudowanej wersji, bo wciąż pojawiały się nowe fakty, docierałem do nowych świadków, uzupełnienia wątków. Trudno zmuszać czytelnika aby kupował ten sam tytuł, więc nowe rzeczy o zamku Czocha ująłem w Perłach znad Kwisy.
Kiedy pisałem Tajemnice Gór Izerskich, które zdeptałem wzdłuż i wszerz, jeden z rozdziałów nosił tytuł „Izerskim szlakiem Gerharta Hauptmanna”. Bo trzeba wiedzieć, że w dawnej wsi Karlstal, przy dzisiejszej stacji turystycznej Orle, znajdowała się kiedyś gospoda Schneidera, do której ze Szklarskiej Poręby zaglądał Gerhart Hauptmann. To w niej toczy się akcja dramatu A Pippa tańczy! Obok do dziś są pozostałości po hucie szkła, mającej znaczenie w tym dramacie. Tak powoli „zaznajamiałem się” z Hauptmannem, bardziej nawet z jego biografią niż twórczością. Któregoś wieczoru obejrzałem w TVP film dokumentalny Roberta Stando o Hauptmannie. Nagrałem go sobie na kasetę VHS, by móc wielokrotnie odtwarzać. Film pełen pytań i zagadek, coś mi nie pasowało. W 2001 roku reżyser przybył do Jagniątkowa, w muzeum zaprezentował oba swoje dokumenty filmowe „Hauptmann 1945-1946” oraz „7 i pół tygodnia”. A potem była dyskusja. Miałem mnóstwo pytań do reżysera, nasza dyskusja przeniosła się z muzeum na… na wspólny obiad w „Koralowej ścieżki” i na czas po posiłku. Stando opowiedział mi wówczas więcej o książkach Gerharta Pohla i Hansa Daibera o Hauptmannie. Nawet przysłał mi ich fragmenty. Przeczytałem Bin ich noch in meinem Haus? Pohla w oryginale, poznałem Luizę Pohl, szwagierkę pisarza i jego bratanka Petera. A potem namówiłem wydawcę moich książek, aby przełożyć tę książkę na polski. Ale to już późniejsza historia.
– A więc znany reżyser-dokumentalista Robert Stando jest poniekąd „ojcem chrzestnym” Pańskich zainteresowań Gerhartem Hauptmannem. Proszę nam przybliżyć pokrótce postać twórcy m.in. kilku filmów o tym śląskim pisarzu…
Tak, potwierdzam. Przegadaliśmy później niejedną godzinę. Odwiedzałem go w jego domu Warszawie, on przychodził na moje spotkania podczas Targów Książki Historycznej, prowadziłem z nim kolejne spotkanie w Jagniątkowie. W końcu doprowadziłem do przekazania do muzeum, o którym nawet nie śniłem, że za kilka lat będę kierował, jego scenariuszy i notatek filmowych z obu filmów o Hauptmannie oraz tego wcześniejszego, w którym współpracował z Matthiasem Blochwitzem przy „Hauptmann-Transport”. Sposób, w jaki zmarginalizowano jego pracę przy filmie enerdowskim spowodował, że powstały później te jego dwa polskie filmy. Na szczęście! Opisałem tę historię później szczegółowo w Zapomnianych tajemnicach Karkonoszy. Stando był po wojnie bardzo związany z Kłodzkiem, zaprosił mnie tam po latach na swój benefis, do liceum, z którego po maturze wyjechał na studia, później oprowadził po starówce. Nakręcił ponad setkę filmów dokumentalnych, niektóre z nich podarował mi na płytach CD. Miał nietuzinkowy życiorys – Berlin, gdzie się urodził, Kłodzko, gdzie mieszkał, potem studia reżyserskie w łódzkiej filmówce. Profesor Wanda Jakubowska, wybitna pedagog, która jemu i wielu jego kolegom pomogła w trudnych sytuacjach życiowych. No, a jego koledzy z roku! To były nazwiska – Polański, Kutz, którzy później wybrali „fabułę”. On sam, pod wpływem profesora Jerzego Bossaka, wybrał „dokument”. Nigdy nie żałował. Robert Stando zmarł na początku 2022. Szkoda, że nie doczekał się książki o sobie. Ja zrobiłem z nim obszerny wywiad do miesięcznika „Odkrywca”. Od tego roku ma aleję w centrum Kłodzka, pamiątkową ławeczkę na niej i festiwal filmowy swojego imienia. To ważne, aby zachować pamięć.
– O ile mi wiadomo, wśród grupy osób z tamtego, pierwszego okresu Pańskich zainteresowań Gerhartem Hauptmannem, byli też np. prawnuczka pisarza Harriet Hauptmann, Luise Pohl – szwagierka zaprzyjaźnionego z Noblistą literata Gerharta Pohla, czy ówczesny dyrektor Domu Gerharta Hauptmanna (jeszcze nie Muzeum) Robert Szuber…
Robert Szuber zapraszał mnie kilka razy do swojej placówki. To właśnie tam poznałem Roberta Stando, członków rodziny Hauptmanna, w tym panią Harriet, zobaczyłem po raz pierwszy Luizę Pohl, która przybyła na ciekawe spotkanie do wypełnionej po brzegi sali. Później zapraszała mnie tam Julita Zaprucka, nowa dyrektor muzeum. Ja prowadziłem w muzeum spotkania, pisałem teksty o dziejach „Łąkowego Kamienia”, tych powojennych. Nigdy nie sądziłem, że kiedyś będzie mi dane kierować ta placówką. Zacząłem „chodzić” koło tematu, aby książka Pohla mogła ukazać się po polsku. Gromadziłem materiały, konfrontowałem fakty i opinie. Nie pasował mi spektakl „Hauptmann” grany w jeleniogórskim teatrze na podstawie sztuki Jerzego Łukosza. Później sam autor przyznał mi się, że napisał ją w.. dziesięć dni. A ja już byłem w dziesiątym roku swoich badań nad ostatnim okresem życia Hauptmanna i wiedziałem, że to do końca nie jest tak, jak w sztuce. A lubię trzymać się faktów. Sam spektakl obejrzałem trzy razy, po jednym przeprowadziłem nawet wywiad z aktorem Zygmuntem Bielawskim, grającym Hauptmanna.
– No i „połknął” Pan hauptmannowskiego bakcyla, już bowiem w pierwszych latach obecnego stulecia na łamach kilku czasopism i gazet, jak „Przegląd Lubański”, „Odkrywca” czy „Karkonosze” zaczynają się ukazywać Pańskie chętnie czytane artykuły…
W dwumiesięczniku „Karkonosze” ukazał się mój tekst pokazujący, że nie wszystko wiemy ze skomplikowanej biografii Hauptmanna, zwłaszcza tej powojennej. Czy komuś na tym zależało, by tak było? – zadawałem sobie to pytanie. W obu państwach niemieckich jego odbiór także był różny. Ale w Polsce? Książka Pohla, ta niemiecka, nie miała pod Karkonoszami, najlepszych recenzji. Dom Wczasów Dziecięcych „Warszawianka” w willi Hauptmanna także przyjmował różne postawy, zwłaszcza wobec turystów z Niemiec. Jedni mogli go zwiedzić, inni nie. Pecha miał choćby Günter Grass, co opisał później w Rozległym polu. Kluczowym było moje spotkanie z Luizą Pohl w jej domu na Wilczej Porębie w Karpaczu . Była już ciężko chora. Miała łzy w oczach, kiedy oznajmiłem, że będę zabiegał o polskie wydanie książki jej szwagra. Namawiała mnie do tego. Koniecznie chciała, aby przeczytali ją polscy czytelnicy. Przyrzekłem jej to. A potem pod wpływem tej rozmowy i zbieranych materiałów powstały pierwsze moje znaczące teksty, odsłaniające nieznane wówczas fakty z życia Gerharta Hauptmanna.
– Ano właśnie, to przecież tekst 60 lat po śmierci Gerharta Hauptmanna. Uzupełniona biografia („Karkonosze”, 2006, nr 6) przyniósł Panu niezwykle cenną nominację do Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej…
Tak. Ale wcześniej były „Ostatnie dni noblisty. Tajemnica pochówku Gerharta Hauptmanna”, w ogólnopolskim miesięczniku historycznym „Odkrywca” (nr 8, 2005). Z kolei w dwumiesięczniku „Karkonosze” ukazuje się inny tekst, który zostaje zauważony w konkursie dziennikarskim. Nominowane były trzy prasowe teksty z Polski i trzy z Niemiec. Gala finałowa w 2007 roku odbywała się w zamku Książ. Wygrał tekst dziennikarki z Niemiec, ja zaś otrzymałem zaszczytny dyplom, który miał mi później pomóc. Muszę dodać, że rok wcześniej w tym samym konkursie nominowano mój inny tekst „Ernest Gütschow – ostatni pan zamku Czocha”. Polsko-niemiecka tematyka historyczna była w tamtych latach wysoko oceniana. A ja się w tych tematach doskonale czułem.
– I zaczęła się niesamowita historia w Pańskim naukowo-publicystycznym życiu: niebawem na skutek impulsu strony niemieckiej aplikuje Pan – proponując niezwykle atrakcyjny, mało znany temat – o długoterminowe stypendium badawcze w Europejskim Kolegium Dziennikarskim na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie. Proszę o tym opowiedzieć!
Wciągał mnie ten Hauptmann. Wiedziałem, że aby poznać dokładniej jego biografię, należało dotrzeć do źródeł i zbadać jego archiwa. A te najważniejsze znajdują się w Berlinie. Napisałem aplikację konkursową na pobyt w Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, w Europejskim Kolegium Dziennikarskim. W niej musiałem podać swój dziennikarski temat badawczy, szczegółowo uzasadnić, dlaczego miejscem rocznego pobytu ma być Berlin, podać dotychczasowy dorobek dziennikarski w tym zakresie. Mój projekt nosił nazwę „Gerhart Hauptmann in Polen 1945-1946. Vergessenes Geheimnis”. Zostałem wybrany wśród 12 stypendystów – 11 z Europy i jedna koleżanka z USA, każdy z innym tematem. Byłem najstarszy w tej międzynarodowej grupie. Na pierwszych zajęciach zapytałem: „dlaczego wybrany zostałem właśnie ja?“ „Bo masz bardzo ciekawy i nieznany szerzej temat, który zainteresował komisję konkursową” – usłyszałem w odpowiedzi. Dwa semestry spędzone w Berlinie w latach 2009-2010 były niezwykle ciekawą i twórczą przygodą. Oprócz zajęć na uczelni (z doskonalenia języka w module „Berliner Persönlichkeiten aus dem XIX./XX. Jahrhundert”, były ćwiczenia z wymowy oraz cotygodniowe spotkania i zajęcia dziennikarskie), prowadziłem równolegle własne badania. W pierwszym semestrze co tydzień gościłem w Muzeum Gerharta Hauptmanna w Erkner pod Berlinem. Tam – oprócz zapoznania się ze zbiorami muzealnymi – zajmowałem się głównie archiwum prasowym poświęconym Hauptmannowi. A te mają bogate. W drugim semestrze w Bibliotece Państwowej na Potsdammer Platz w Berlinie byłem stałym gościem Handschriftenabteilung (Działu Rękopisów), gdzie spotkałem się z dużą życzliwością. A tam dopiero było co badać! Przejrzałem wszystkie polonica hauptmannowskie, zwłaszcza te z lat 1945-1946. No i przede wszystkim przeczytałem Dzienniki Margarety Hauptmann z tego okresu, w rękopisie i maszynopisie. Wówczas odkryłem, że trumna z Hauptmannem nie dotarła spod Karkonoszy wprost do Kloster na wyspie Hiddensee, tylko zaistniał blisko tygodniowy epizod w Berlinie-Müggelheim, zupełnie nieznany w biografii pisarza. Z berlińskiego domu na Grünstadter Weg usunięto całą rodzinę Lothów po to, by wstawić tam trumnę, być może przygotować miejsce dla pochówku noblisty w przydomowym parku i ustanowić tam nawet miejsce pamięci po pisarzu. Długo trwało zanim dotarłem do członków rodziny Loth. Ode mnie poznali dokładnie tę historię, bo nie znali notatek Margarety Hauptmann. Dotychczas sądzili, że trumna przebywała w ich domu dwa dni. W rzeczywistości dni było aż pięć, z późniejszą wędrówką przez Stralsund do Kloster. Kiedy dostarczyłem im potwierdzenia, jak to było, nasze rozmowy przybrały inny charakter. Przy okazji poznałem tragiczną historię Lothów, ze śmiercią ich ojca w Sachsenhausen, funkcjonującym po wojnie jako obóz radziecki, tzw. Speziallager Nr. 7 dla Niemców. W Dziale Rękopisów ujrzałem też księgę gości „Wiesensteinu” z ciekawymi w niej wpisami. Choćby samego generalnego gubernatora Hansa Franka. Ostatni pochodził ze stycznia 1945 roku, kiedy to Frank ucieka z Krakowa przez… dom Hauptmanna! To była duża sensacja, „Odkrywca” w numerze styczniowym w 2011 roku zrobił z tego temat na okładkę, z moim artykułem w środku.

Fot.2 Rok 2010 – prezentacja końcowa pracy w Europejskim Kolegium Dziennikarskim Freie Universität w Berlinie.
Poznałem też listę gości, w tym Polaków, na ostatnich urodzinach Hauptmanna, dokładnie 15 listopada 1945 roku. Później wiedziałem, kogo szukać. Tak dotarłem do rodziny Ireny Matczak, Wojciecha Tabaki, Bogdana Gintera, Zdzisława Straszaka, Stanisława Czepurkowskiego a nawet profesora Stanisława Lorentza. To ważne nazwiska, prawie zupełnie – może poza Lorentzem – pomijane w niemieckiej literaturze przedmiotu. A przede wszystkim poznałem klimat trudnych, wojennych miesięcy, opisywanych przez żonę Hauptmanna.
Po dwóch semestrach swój pobyt w Berlinie zakończyłem napisaniem i złożeniem pracy w języku niemieckim. Dałem ją do przeczytania poważnemu niemieckiemu wydawcy Christopherowi Linksowi, z którym miałem jedne z ostatnich zajęć. Odesłał z uwagą, że opublikuje to, gdy zmienię styl na bardziej naukowy. Nie zgodziłem się, bo piszę w stylu dziennikarskim. Lubię, kiedy czytelnik podąża za autorem i widzi jego dochodzenie do prawdy, zmagania z trudną historią. To zawsze jest ciekawsze. Książka musi zainteresować masowego czytelnika a nie tylko wąską grupę specjalistów zajmujących się Hauptmannem – argumentowałem.
W Berlinie poznałem ciekawych ludzi. Miałem okazję mieć zajęcia z Joachimem Gauckiem, który później został prezydentem Niemiec. Czy z Romanem Herzogiem, emerytowanym rektorem Freie Universität, który wcześniej był prezydentem Niemiec . Cieszył się na uczelni dużym poważaniem. Poznałem także Güntera Grassa, będąc zaproszonym do Berliner Ensamble na premierę książki dziennikarza Kaiego Schlütera z Radio Bremen Günter Grass im Visier. Die Stasi-Akte, bardzo ciekawie napisanej. Ten sposób pisania wykorzystałem później w innej mojej książce Operacja Fala. Lubań niepokorny.
– Ta niemieckojęzyczna wersja pracy o powojennych miesiącach Margarety i Gerharta Hauptmannów na polskim już Dolnym Śląsku zostanie niebawem przez Pana znacznie powiększona i ukaże się – zdobywając miano bestsellera – po polsku w znanej oficynie warszawskiej Agencji Wydawniczej CB. Ale o tym, jeśli Pan pozwoli, za chwilę. Bo przecież kolejnym, wyraźnym sygnałem Pana coraz bardziej widocznego tegoż bloku zainteresowań, była książka Gerharta Pohla Czy jestem jeszcze w swoim domu (2010), w Pana opracowaniu redakcyjnym i zaopatrzona obszernym, interesującym posłowiem.
Powróciłem do Polski i ten temat nadal nie dawał mi spokoju. W międzyczasie „wypłynął” choćby nasz poeta Leopold Staff i fakt, że nie otrzymał on willi po Hauptmannie. Pierwszy ślad o nim był w Dzienniku Margarety Hauptmann. Potem doszły listy Staffa i Tuwima czy artykuł w powojennym miesięczniku „Śląsk”. Nawiązałem także kontakt z Muzeum Literatury w Warszawie i rodziną Staffa. Musiałem to wszystko dokładnie zbadać. Okazało się, że rękę na pulsie w sprawie domu po Hauptmannie trzymał ówczesny minister sprawiedliwości Henryk Świątkowski, który był jednocześnie prezesem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Użył swoich możliwości aby TPPR przejęło dom w Karkonoszach dla swoich celów. Hauptmann leży już prawie sześć tygodni w trumnie, nie wiadomo, gdzie i kiedy będzie pochowany, a tu zjawia się wysłannik Świątkowskiego i żąda wydania domu. Ostatecznie Margareta Hauptmann wpuszcza go dopiero w dniu swojego wyjazdu, 19 lipca 1946 roku. Nawiasem mówiąc, do archiwum TPPR bardzo ciężko się dostać. Ostatnio dowiedziałem się, że w ten sam sposób TPPR przejęło dom po pewnym góralu z Poronina po to, by po wojnie utworzyć tam muzeum Lenina. Jagniątkowem i Poroninem w imieniu TPPR zarządzali bracia Wrońscy, odwiedziła mnie w muzeum córka jednego z braci i opowiedziała tę historię. Trzeci z braci, Stanisław, był po wojnie wpływom politykiem, w latach 1946-1949 sekretarzem TPPR, później nawet ministrem kultury w rządzie komunistów i prezesem TPPR.
Tematów do wyjaśnienia było więcej – choćby wątek Karla Hanke, gauleitera Breslau, czy losy rzeźby Hanusi Josepha Thoraka, która po wojnie zniknęła sprzed willi Hauptmanna. A ja Berlinie zobaczyłem zdjęcia, jak Günther Grundmann przywozi ją tam w 1944 roku w ramach tzw. Bergungsaktion, akcji rozlokowywania zabytków na Dolnym Śląsku. W dodatku na osobiste polecenie Hankego. Wyjaśnić także należało dalsze losy trumny z pisarzem. Archiwa – Miejskie w Stralsundzie, Straży Granicznej w Szczecinie, Akt Nowych w Warszawie – to były miejsca, w których musiałem popracować, zbadać i uzupełnić fakty do przyszłej książki.
Jeszcze będąc w Berlinie napisałem posłowie i opracowałem redakcyjnie książkę Pohla do wydania polskiego. Nie pasowała mi ta jego narracja i coraz bardziej nabierałem przekonania, że Pohl – mimo otrzymania zgody Margarety Hauptmann na wydanie swojej książki – nie znał jej Dziennika. Tego powojennego a zwłaszcza dodatkowych czterech zeszytów do niego. Przede wszystkim nie padło nigdy pytanie Bin ich noch in meinem Haus? To już jest nadinterpretacja Gerharta Pohla. Ostatnio zgodził się ze mną w tej sprawie dr Marcin Miodek, wrocławski germanista, który habilituje się z Gerharta Pohla.
– No i nadchodzi rok 2013, kiedy to ukazuje się jedna z Pańskich wielu bardzo znanych książek (jak choćby mająca kilka wydań Tajemnice zamku Czocha), dotycząca wspomnianych już uprzednio „hauptmannowskich” lat 1945-1946 na Śląsku. To oczywiście Zapomniane tajemnice Karkonoszy – powiem tutaj na marginesie, iż nieco szkoda, że wydawca nie wyeksponował w tytule nazwiska Gerharta Hauptmanna – które już jednoznacznie stawiają Pana w rzędzie najwybitniejszych polskich badaczy autora Tkaczy.
Tytuł był pomysłem wydawcy. Rynek książki ma swoje prawa, do tytułów także. Poszliśmy z wydawcą na kompromis, bo musiał on zaakceptować objętość książki. Ja nie chciałem zgodzić się na dzielenie książki na dwa tomy. To musiała być praca zwarta, trudno – wyszła najgrubsza z moich książek. Zawiera także wątki i nazwiska około haptmannowskie, więc nie jest to typowa monografia. Zanim książka ukazała się, wcześniej przypadał jubileuszowy rok 2012 – 150-lecia urodzin Hauptmanna i 100-lecie przyznania mu literackiego Nobla. O swoich nowych odkryciach powiedziałem Robertowi Stando z prośbą, aby wziął kamerę i nakręcił kolejny dokument o Gerharcie Hauptmannie. Bo dotarłem do nowych faktów, które należało upublicznić. Przeprosił mnie, dając wyraźnie do zrozumienia, że „Most z żelaza”, był jego ostatnim filmem, po którym pożegnał się z kamerą. Zasugerował, aby przekazać temat komuś młodszemu, kto kręci dokumenty filmowe. Tak się złożyło, że w Schwerinie odbywał się kolejny finał Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej, gdzie byłem zaproszonym gościem. Tam spotkałem się z Kingą Wołoszyn z Telewizji Polskiej we Wrocławiu i zapoznałem ją z tym tematem. To był dobry adresat mojego pomysłu, bo wcześniej widziałem jej wstrząsający dokument „Dziewczyny z Auschwitz”. Kinga wzięła sprawy w swoje ręce, przekonała przełożonych, zorganizowała ekipę realizatorską i zdążyliśmy przed jubileuszem zrealizować „Nu jaa jaa, nu nee nee” – dokument filmowy z moim udziałem. Zgodnie z założeniem reżyserki, pokonaliśmy całą trasę pociągu specjalnego z Hauptmannem i dalej drogę aż na Hiddensee. Po drodze odwiedzając Szklarską Porębę, Jagniątków, Müggelheim czy Deutsches Theater w Berlinie. I spotykając się z ciekawymi ludźmi, mającymi w sprawie Hauptmanna dużo do powiedzenia, w tym z wnuczką pisarza Anją Hauptmann. Przede wszystkim wiedziałem, kto może mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. Był nawet pomysł, aby ten film dołączyć do mojej książki. Niestety, nie udało się. Na szczęście, niemal zawsze przed listopadowymi urodzinami Hauptmanna, telewizja sobie o nim przypomina.
– Książkę czyta się „jednym tchem”, chociaż nie jest to przecież „kryminał”, ale rzecz – powiedzmy – popularno-naukowa. Każdy orientujący się choć trochę w temacie tuż powojennych czasów na Dolnym Śląsku, owym polskim „Dzikim Zachodzie”, jest w stanie docenić Pański wielki wysiłek w gromadzeniu nieznanych faktów…
Mam taką dewizę, którą stosowałem także później, kierując już muzeum w Jagniątkowie i organizując nowe wystawy: „z faktami się nie dyskutuje, fakty się podaje”. Jeżeli dociera się do nich, w dodatku z wielu stron i są spójne, to trudno poddawać je w wątpliwość. Gdy zdjęcia czy dokumenty poparte są relacjami, nawet subiektywnymi, to są zawsze lepsze od hipotez czy przypuszczeń. Oczywiście, nadal nie wiem wszystkiego. Ale uznałem, że to, co wiem, musi ujrzeć światło dzienne. Weźmy taki przykład: długo zadawałem sobie pytanie: „ile osób jechało pociągiem specjalnym, wywożącym do Niemiec trumnę z Hauptmannem?”. Oficjalna polska lista liczyła 23 osoby. Niemiecki krytyk teatralny i scenarzysta Hans Daiber podawał nawet liczbę 56. Skąd to wiedział? Zrobiłem rzecz najprostszą, jaką mogłem. Przecież musiał pozostać w dokumentach granicznych jakiś ślad po tym wydarzeniu, bo to nie był przypadkowy pociąg – rozumowałem. – Osoby musiały zostać dokładnie przeliczone. Niby proste, ale ja wiedziałem, gdzie mogę szukać odpowiedzi, bo przy innych tematach historycznych też już tam kwerendowałem. To Archiwum Straży Granicznej w Szczecinie. Pojechałem tam i … nie zawiodłem się. Odnalazłem trzy różne dokumenty, precyzyjnie wskazujące, że pociągiem przejechało dokładnie 46 osób. Nie wierzę, by ówcześni pogranicznicy nie przeliczyli ich dokładnie. Podobnie z trasą ucieczki Hansa Franka z Krakowa w 1945 roku. Wszyscy wymieniali jednym tchem: Brzeg, Morawę i Sichów, czasem stolicę Dolnego Śląska. A ja pokazałem dokumenty, że po drodze był ówczesny Agnetendorf w Karkonoszach, dom Hauptmanna. Frank był tu dwukrotnie – w styczniu 1944 roku i równo rok później, uciekając z Krakowa. I teraz już się to podaje, choć niektórzy próbują nadal różnie interpretować cel wizyty Franka u Hauptmanna.
Albo wizyta profesora Stanisława Lorentza i odnalezienie trzech obrazów Matejki w wiosce Hain, dzisiejszej Przesiece. Nikt nie łączył tego nagłośnionego w Polsce faktu odnalezienia obrazów Matejki z pobytem Lorentza u Hauptmanna w tym czasie. Polski muzealnik był pierwszym, który zapewnił pisarzowi bezpieczeństwo i ochronę domu. Fascynujący temat! Skontaktowałem się z prof. Aliną Kowalczykową, córką Lorentza, która zaprosiła mnie… do Warszawy. Nie chciałem jechać tak daleko „w ciemno”, bo miałem informację, że archiwum Lorentza w Muzeum Narodowym w Warszawie jest niedostępne dla badaczy. – „Proszę przyjechać, wiem co mówię” – przerwała moje obawy córka wybitnego muzealnika. Miała archiwum po ojcu wszystko w wersji zdigitalizowanej, po kilku godzinach przeglądania na dwóch laptopach, udostępniła nam całość. Przyrzekłem jej, że ojciec znajdzie należne miejsce w naszym muzeum. I znalazł, choć pani profesor tego nie doczekała, zmarła w sierpniu 2022 roku. Powstał film dokumentalny o Polakach pomagających po wojnie Hauptmannowi, nakręcony przez Grzegorza Koczubaja, wydaliśmy książkę o tym (w dwóch wersjach językowych – po polsku i niemiecku). Teraz jest już w naszym muzeum wystawa na ten temat, którą sam opracowałem. Ale myślę, że na tym nie koniec, bo zebrany materiał kwalifikuje się na coś więcej. Powoli nad tym pracuję. Przy okazji obalę parę mitów w tej sprawie, wciąż aktualnych pod Karkonoszami. (od redakcji: pod koniec 2024 r. ukazała się książka „Lorentz: odnalazłem Matejkę! Na tropach grabieży dzieł sztuki” autorstwa J. Skowrońskiego)
– Niezwykle wiele zyskała książka dzięki temu, że udało się Panu dotrzeć do rodzin (młodszego pokolenia) osób z bliskiego niegdyś otoczenia rodziny Hauptmannów, które miały styczność zarówno z pisarzem, jak i jego żoną Margaretą, aby wspomnieć choćby syna porucznika Henryka Bany…
Kiedy z Hansem Frankiem na okładce „Odkrywcy” zjawił się w muzeum szef przewodników sudeckich z Jeleniej Góry, ówczesna pani dyrektor zorganizowała spotkanie szkoleniowe dla nich, ze mną jako prelegentem. Pokazałem im, na jakie polonica hauptmannowskie natrafiłem w Berlinie. Na tym spotkaniu jeden ze starszych przewodników miał przy sobie kserokopię maszynopisu wspomnień energetyków jeleniogórskich. Na jednej ze stron od razu rozpoznałem charakterystyczne pismo Margarety Hauptmann. To były podziękowania dla polskiego oficera, konwojującego z grupą swoich żołnierzy pociąg z trumną Hauptmanna w lipcu 1946 roku. Tak trafiłem na historię Henryka Bany, byłego pracownika energetyki. Już wówczas nie żył. Ale zachowały się dokumenty po nim, prawdziwa sensacja! Nie oddał ich w dowództwie po powrocie z Tuplic, dokąd ze swoimi żołnierzami eskortował pociąg z Hauptmannem. Podejrzewam, że sporządził dla przełożonych tylko raport a dokumenty zachował. Na szczęście! Jego syn, Janusz, przekazał je po latach do muzeum. Dziś je pokazujemy na wystawie, co zmienia optykę spojrzenia na pociąg specjalny. Widzę miny, zwłaszcza Niemców, którzy je oglądają. Wielu sądziło, że to jedynie Rosjanie pomagali przy wywozie trumny z Hauptmannem. Okazuje się, że rola Rosjan zaczynała się na granicy na Nysie Łużyckiej w Tuplicach. W muzeum jest dwujęzyczna wystawa „Pociąg specjalny z Gerhartem Hauptmannem” mojego autorstwa. 25 plansz, pełny opis. Pracując w muzeum doprowadziłem, że wystawa ta pokazywana jest również w Niemczech – w Zittau i Berlinie-Müggelheim. Chciałbym aby trafiła również do muzeum w Kloster, miejsca, gdzie zakończyła się ta wędrówka trumny z Hauptmannem.
Teraz temat z pociągiem specjalnym w wersji niemieckiej znów powraca, bo słucham opinii Niemców oglądających naszą wystawę w muzeum, obserwuję ich reakcje. Trzeba będzie to wszystko wydać, dla nich. Polacy czytają moje Zapomniane tajemnice Karkonoszy, gdzie ująłem fakty z transportu pociągu, później ciężarówki i statku. Więc wiedzą. A Niemcy? Od dwóch lat Agencja Wydawnicza CB zapowiada moją książkę na ten temat Der Sonderzug mit Gerhart Hauptmann. Fakten und Dokumente. Muszę znaleźć trochę więcej czasu i w końcu to skończyć pisać. Choć polskie tematy hauptmannowskie są równie interesujące. Właśnie teraz ukazało dwujęzyczne wydanie książki o Marcie Heumader, ostatniej kucharce Hauptmannów. Zaproponowałem ostatnio Alfredowi Schwarzmaierowi, autorowi z Bawarii, gdzie kucharka zamieszkała po wojnie, aby książka o jej bardzo ciekawych losach, była dostępna również dla polskich czytelników. No i cóż, po zakończeniu pracy w muzeum, nadal coś robię. Przetłumaczyliśmy ją wspólnie z małżonką Elżbietą, no i –jak wspomniałem – ta bardzo ciekawa książka ukazała się w muzealnej serii „Gerhart Hauptmann i Przyjaciele”. Jako czwarta pozycja serii.
W 2019 roku zrealizowaliśmy projekt „Gerhart Hauptmann i Polacy 1945-1946”. Jego częścią jest wystawa, dwujęzyczna książka i film dokumentalny. Warto się z nimi zapoznać. Cieszę się, że uratowałem od zapomnienia tych Polaków, którzy pomogli Hauptmannowi po wojnie, choć czasy były bardzo trudne, nawet dla noblisty.
W ramach tego projektu udało mi się dotrzeć choćby do rodziny Zdzisława Straszaka, sekretarza starosty jeleniogórskiego Wojciecha Tabaki. Miał on bardzo dobre relacje z Hauptmannem i jego żoną, załatwił im opał na zimę 45/46, często odwiedzał pisarza. Syn Straszaka, Andrzej, podarował nam do muzeum bogatą korespondencję od Hauptmannów do rodziców, która potwierdza ich wzajemne relacje oraz zestaw fotografii. Gdyby nie Zdzisław Straszak, pasjonat fotografii, wielu tematów nie mielibyśmy udokumentowanych. Choćby odnalezienia obrazów Matejki w Karkonoszach i ich przewiezienie do Warszawy. Straszak był przy tym i – na szczęście – miał z sobą aparat fotograficzny, z którego perfekcyjnie korzystał. To wszystko eksponujemy na wystawach i wykorzystujemy w publikacjach muzealnych. Aktualnie pracuję nad cyklem artykułów o archiwach Lorentza i Straszaka, dokumentujących odnalezienie obrazów Matejki w Karkonoszach. Wielu, zwłaszcza dziennikarzy, dotykało tego tematu, nikt jednak nie powiązał faktów i nie zrobił tego dokładnie. Ukaże się niebawem w miesięczniku „Odkrywca”, wszakże mamy rok matejkowski. (od redakcji: cykl trzech artykułów ukazał się w roku 2024).
– A jak doszło do wydania dwóch tomów (dwujęzycznych) rewelacyjnego Dziennika Margarety Hauptmann?
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ten Dziennik w Berlinie, wiedziałem, że będzie musiał kiedyś ujrzeć światło dzienne. To był zbyt ważny dokument, zwłaszcza dla nas, Polaków. W Niemczech nie był wydany, a mnie zależało na pokazaniu „polskich” miesięcy w biografii pisarza. Jego fragmenty wykorzystałem w swojej berlińskiej pracy.
Nie wiedziałem wówczas, że osiem lat później zostanę dyrektorem muzeum Gerharta Hauptmanna w Jagniątkowie. To była szansa na światową premierę powojennego Dziennika. Od Anji Hauptmann, wnuczki Margarety, nabyłem prawa do wydania pierwszego Dziennika z roku 1946. Obejmował okres od śmierci pisarza (6.6.1946) do pochówku w Kloster na Hiddensee (28.07.1946). Później – wspólnie z moją małżonką, żmudne tłumaczenie, redakcja, dobór ikonografii. Zależało mi głównie na zbiorach polskich – zdjęciach i dokumentach, wzbogacających tekst Margarety Hauptmann. Bardzo dobre przyjęcie tej książki spowodowało, że wydaliśmy kolejny jej Dziennik, tym razem obejmujący lata 1945-1946, od zakończenia wojny do śmierci Hauptmanna. W ten sposób zamknięty został cały „polski” okres w biografii pisarza, ujawniający fakty, jakie miały miejsce. I jak widziała to żona pisarza.
Bo kto wcześniej wiedział, że Margaretę odwiedziła delegacja z Krakowa, oglądająca przyszły dom dla Staffa? A z taką misją tu przybyła. Albo, że Hauptmannowie przyjęli polskiego księdza z pierwszą po wojnie kolędą? Całe mnóstwo drobiazgowych faktów, pisanych dzień po dniu. Oba tomy ukazały się w wydaniu polsko-niemieckim i nadal cieszą się dużym zainteresowaniem.
– No i spektakl Do Wysokiego Rządu Polskiego oparty na tymże dzienniku, który zrobił doprawdy furorę wśród widzów…
Najpierw poprosiłem Iwonę Lach, aktorkę Teatru im. C.K. Norwida w Jeleniej Górze na godzinne czytanie fragmentów Dziennika w muzeum. W pokoju pracy pisarza miało to szczególną wymowę. Później przyszła pandemia, muzeum stanęło. Na szczęście ogłoszono programu „Kultura w sieci” Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Napisałem konkursową aplikację do tego programu wskazując, że chcemy zrealizować trzy spektakle teatralne w muzeum. a potem umieścić je w internecie. Nosiła tytuł „Trzy teatry… w jednym muzeum? Dlaczego nie!” Jednym z nich był właśnie Dziennik Margarety Hauptmann, opowiadający dokładnie o wszystkich wydarzeniach po wojnie. Dzień po dniu, przez siedem tygodni, od chwili śmierci Hauptmanna aż do jego pogrzebu na Hiddensee. Stąd siedem odcinków, oczywiście z niezawodną Iwoną Lach. Można go oglądać w internecie do tej pory. Kiedy Iwonę Lach poznał prawnuk Hauptmanna, Emanuel, zwracał się nawet do niej pieszczotliwie „babciu”.
Dodam, że pozostałe dwa spektakle w ramach tego projektu to listy Ivo i Gerharta Hauptmannów na podstawie książki W iście berlińskim tempie z udziałem Jacka Paruszyńskiego i Roberta Mani, aktorów również z Teatru im. C.K. Norwida w Jeleniej Górze oraz spektakl „255 dni” na podstawie słynnej książki Kazimierza Moczarskiego Rozmowy z katem. Grali w nim aktorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu: Krzysztof Kuliński, Błażej Michalski i Dariusz Bereski. Więzienną celę zastąpiła nam… winiarnia Hauptmanna. Była wówczas tuż przed remontem. I znakomicie oddająca klimat Mokotowa, gdzie wspólnie siedzieli Stroop, Moczarski i Schielke. Dzięki temu projektowi i trzem spektaklom osiągnąłem jeszcze jeden cel – ukazane zostały wnętrza muzeum, jego eksponaty a nawet zabytkowy park wokół domu po pisarzu. Przy okazji poznałem Elżbietę Moczarską, córkę Kazimierza, która przywiozła zdjęcia, dokumentujące jej pobyt z rodzicami w pobliskiej Przesiece. Pojechałem z nią śladami miejsc z tych zdjęć, odnaleźliśmy je, także osoby ze zdjęć. Było to bardzo wzruszające. O tym, że Zofia i Kazimierz Moczarscy po opuszczeniu więzień wybrali się dla poratowania zdrowia w Karkonosze nie było wiadomo.
– Takich spektakularnych widowisk było u Pana w Muzeum więcej, jak choćby mający wiele powtórzeń spektakl oparty na wspomnieniach malarza Johannesa Maximiliana Avenariusa, autora wspaniałych fresków w „Hali Rajskiej”. Na liczne prośby kolejnych widzów widowisko było wystawiane wiele razy…
Zgłosił się do mnie Pan Artur Turant, architekt z Jeleniej Góry, który przekazał swoje materiały o Hali Rajskiej. Zamierzał pisać o niej pracę, chyba na studiach podyplomowych. W końcu zdecydował się na inny temat. Posiadał w swojej kolekcji zdjęcia zniszczonej Hali Rajskiej, próby jej ratowania. A przede wszystkim były wspomnienia jej twórcy Johannesa Maximiliana Avenariusa. Ukazały się w 1936 roku w I tomie „Gerhart Hauptmann Jahrbuch“ jako „Die Malereien in der Paradieshalle auf dem Wiesenstein”. Dokonaliśmy ich tłumaczenia na język polski i dwujęzycznego wydania. Zapoznał się z nim aktor Jacek Paruszyński, który sprowadził tekst do monodramu teatralnego. Akcja dzieje się we wnętrzach willi „Wiesenstein”, na ścianach naturalna scenografia, wykonana ręką samego Avenariusa. Widzowie zwiedzają muzeum inaczej, bo w formie godzinnego spektaklu. Ten pozorny chaos na ścianach zamienia się nagle w uporządkowaną opowieść. Początkowo mieliśmy zagrać go 2-3 razy. Wyszło z tego już ponad 20 przedstawień a muzeum gościło na nim ponad 1200 widzów. Rok 2022 był szczególny, bo obchodziliśmy 100-lecie wymalowania Hali Rajskiej. Wówczas po spektaklu zapraszaliśmy widzów na swoiste „teatralne postscriptum”. Prezentowaliśmy na I piętrze wystawę fotograficzną „Hala Rajska uratowana”, którą udało mi się pozyskać z Haus Schlesien w Königswinter. Profesor Ferdynand Just nadzorujący renowację Hali w latach 1993-1994, dokumentował to fotograficznie. Później z wystawą objechał całe Niemcy. Po jego śmierci trafiła ona do Königswinter. Zabiegałem, aby znalazła się u nas na stałe. Od czasu do czasu prezentujemy ją, bo pokazuje, ile pracy włożono w renowację ścian, uzupełnianie witraży, złocenia sufitu. Nawiasem mówiąc, odwiedził nas w tym roku pan Karol Haberny z Krakowa, jeden z trójki polskich konserwatorów sztuki, który trzydzieści lat wcześniej odnawiał Halę Rajską. Rok trwały te prace ale efekt jest dziś wspaniały.
– O innych Pana osiągnięciach typu „książkowego” można by długo jeszcze mówić, było ich wiele. Proszę więc wspomnieć choćby o niektórych – wiadomo, że jest Pan zagorzałym filatelistą – a więc np. o opracowaniu nt. uwiecznienia Gerharta Hauptmanna na znakach pocztowych, nawet w… Afryce.
Przychodząc do pracy w muzeum zobaczyłem, że posiadamy nieco zgromadzonych walorów filatelistycznych poświęconych Hauptmannowi. Wiedziałem, że żadne inne muzeum hauptmannowskie ich nie wystawia, bo chyba ich nie ma. Więc zacząłem powoli uzupełniać nasz zbiór. Wymagało to specjalistycznych badań, bo znaki pocztowe to nie tylko znaczki. To koperty pierwszego dnia obiegu, datowniki okolicznościowe, karty pocztowe, karty maximum a nawet listy. Długo śledziłem w internecie ruch filatelistyczny, zwłaszcza zagraniczny i – dzięki zorganizowanej w muzeum zbiórce publicznej – nabywałem coraz to nowe walory. Czasami trafiały się prawdziwe rarytasy – choćby kartka pocztowa Margarety Hauptmann do córki Engelberta Humperdincka czy błędy na znaczku z Hauptmannem wydanym w 1946 we Wschodniej Strefy Okupacyjnej. Prawdziwym hitem było pozyskanie korespondencji Hauptmannów ze Zdzisławem Straszakiem. Te listy są bezcenne. Mogłem z tych walorów zorganizować wystawę i wydać katalog, który rozszedł się błyskawicznie. Marzy mi się aby go wznowić, już w wersji polsko-niemieckiej, bo okazów wciąż przybywa. Katalog medali z Hauptmannem został przed laty wydany w Niemczech, znaczków – oprócz naszego – jeszcze nie. Pora to nadrobić.
– Jako dyrektor Muzeum Gerharta Hauptmanna organizował Pan także bardzo liczne wystawy, spotkania z twórcami (pisarzami, malarzami, muzykami, tłumaczami, pracownikami nauki), prosiłbym o kilka wspomnień z tych wielu ciekawych wydarzeń…
– Starałem się zapraszać ciekawe osoby na spotkania. Niestety, później pandemia nam w tym mocno przeszkodziła. Na samym początku mojej pracy, w 2018 roku, pisarz Hans Pleschinski wydał książkę Wiesenstein. Wiedziałem, że ma przyjechać do Görlitz. Zmieniłem mu ten plan. Spędził u nas cztery dni, odbył spotkanie -ważne, bo wzięli w nim udział Polacy i Niemcy – a on sam poczuł klimat domu. Nie wszystko, co napisał odpowiadało faktom. Poznał je dopiero ode mnie. On sam żałował, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Ale jego książka jest powieścią, więc można mu wybaczyć. Właśnie ukazało się jej polskie tłumaczenie, o co postarało się wrocławskie wydawnictwo „Atut”, więc można będzie porównać i odnieść się do utworu.
Bardzo wysoko cenię sobie zorganizowaną pod koniec 2021 roku konferencję naukową „Gerhart Hauptmann – polskie konteksty”, której pomysłodawcą był Pan Profesor. Było to ważne wydarzenie a prezentowane tematy dużo wniosły do poznania relacji hauptmannowsko-polskich w różnych aspektach. Wystąpienia zostały nagrane i można je obejrzeć w sieci.
W muzeum pokazywałem także dorobek artystów plastyków z regionu, fotografików z Niemiec i Czech czy polskich autorów piszących o tajemnicach Dolnego Śląska. Muzyczny koncert dał u nas znany w Niemczech jazzman Emanuel Hauptmann, prawnuk Gerharta. Zorganizowałem cykl wystaw o polskich najwybitniejszych tłumaczach Hauptmanna – Konopnickiej, Staffie i Kasprowiczu. Niezwykle ciekawe były spotkania z dyrektorami muzeów Konopnickiej w Żarnowcu czy Kasprowicza w Inowrocławiu oraz bratanicą Leopolda Staffa. Odbiorcy zobaczyli na wystawach, jak wielki dorobek translatorski mieli polscy twórcy, o czym w szkole nie uczą. Nie tylko młodzi ludzie wychodzili z wystaw z przekonaniem, że Hauptmann musiał być ważną postacią literacką na przełomie XIX i XX wieku, skoro tak wybitni Polacy brali się za tłumaczenia jego utworów.
– Wiele wysiłku Pana, całego zespołu pracowników i poproszonych o pomoc specjalistów wymagała renowacja budynku (powstał w latach 1900-1901), poszczególnych sal. A także obszernych pomieszczeń w części piwnicznej, gdzie za czasów Hauptmanna mieściło się np. archiwum pisarza, ale także jego lubiany i … często odwiedzana winiarnia, licząca nawet kilkaset butelek wina czy szampana.
Udało się pozyskać środki – z budżetu Jeleniej Góry oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i doprowadzić do osuszenia dolnego parteru (przyziemia) budynku. Prace te wykonywane były przez dwa lata. M.in. zupełnie inaczej wygląda teraz winiarnia pisarza, wzbogacona o podświetlaną prezentację z winnic Ihringen, skąd pochodzą ulubione przez Hauptmanna wina.
Również nie wszystkie sale na piętrach wcześniej były zagospodarowane. Teraz już są. Choćby sala zwana przez pisarza „Obserwatorium” – chciałem, aby ukazywała relacje Hauptmanna z Polakami. Mamy tam obecnie trzy wystawy stałe, wcześniej nie było żadnej. W kolejnym z pomieszczeń prezentowana jest wystawa „Gerhart Hauptmann – życie codzienne”. To zakupione w 2022 roku od rodziny pisarza oryginalne meble, kolekcja szkieł i porcelany, które wywieziono stąd pociągiem specjalnym w 1946 roku. Teraz powróciły. I to znad Bałtyku, gdzie rodzina użytkowała je w domu letniskowym pod Eckernförde. W innych salach pokazujemy pozostałe nabyte wówczas przedmioty – zbiór książek po Margarecie Hauptmann, sprzęty codziennego użytku domowników, pozyskane fotografie. Zakup był możliwy dzięki dotacji celowej z budżetu Miasta Jeleniej Góry i wsparciu prezydenta miasta. Muzeum ze środków własnych sfinansowało renowację tych mebli oraz prezentację wystawy w czterech językach. Nowością jest możliwość wysłuchania jej na własnym… telefonie komórkowym! Zakup mebli odbił się dużym echem nie tylko w środowisku muzealników. Negocjacje z rodziną były długie i pełne zwrotów akcji, w końcu udało się nam! Ważne, że nabyte przedmioty pochodziły stąd, z domu pisarza. Prasa jeleniogórska poświęciła całą rozkładówkę temu wydarzeniu, nawet zestawiała porównawczo śródtytuły „Sonderzug 1946 – Sonderbus 2022”. A to dlatego, że powróciły do Jagniątkowa transportowym busem.
– To była rzeczywiście sensacja na skalę ogólnokrajową, a także międzynarodową, bo przecież „ochotę” na ten muzealny rarytas miało także muzeum Gerharta Hauptmanna w podberlińskim Erkner?
Tak, mogę to potwierdzić. Nie chcę zdradzać wszystkich szczegółów negocjacji z rodziną Hauptmanna. Oferta była skierowana do trzech placówek – do nas, do muzeum w Erkner i muzeum w Kloster na Hiddensse. To ostatnie od razu zrezygnowało z zakupu, bo przecież ma zachowane całe wyposażenie po pisarzu, w domu „Haus Seedorn”, który nabył w latach 30. Muzeum w Erkner także ma wiele nabytków, w tym po willi „Wiesenstein” i chciało mieć jeszcze więcej. Nasze muzeum nie miało prawie nic, bo jak wiadomo „Sonderzug” wywoził stąd nie tylko trumnę z Hauptmannem ale i kilka wagonów dobytku. Po prawie miesiącu starań, niemal codziennych rozmów, udało się przekonać rodzinę do sprzedaży całej kolekcji nam. Myślę, że rodzina musiała być pod wrażeniem mojej determinacji i uporu. Zadecydowały także względy organizacyjne – zapewniłem, że odbierzemy zakup do końca lutego 2022 roku. Była to data końcowa opuszczenia wynajmowanego przez Hauptmannów kilkanaście lat domu nad morzem. Słowa dotrzymałem. Na miejscu okazało się, że poza ofertą jest jeszcze wspaniały kryształowy żyrandol. Piękna robota ze szklarskoporębiańskiej huty „Josephine”. Długo się targowałem, w końcu zakupiłem z naszych środków.
– A jak wyglądało nabywanie innych eksponatów „hauptmannowskich” dla muzeum? Myślę tutaj o wielu nowych pozycjach wystawienniczych, także np. o cennych obrazach osób z „kręgu Hauptmanna”, jak jego syna Ivo czy wspomnianego już Johannesa Maximiliana Avenariusa.
Na początku mojej pracy w muzeum zarejestrowaliśmy w MSWiA zbiórkę publiczną pt. „Powiększanie zbiorów muzealnych po Gerharcie Hauptmannie i ratowanie zabytkowego parku”. W Hali Rajskiej wystawiliśmy stosowną skarbonkę, wydaliśmy odpowiedni folder informujący o przedsięwzięciu. To najlepszy sposób w sytuacji braku pieniędzy w budżecie miasta i braku strategicznych sponsorów. Małymi krokami skarbonka zapełniała się. W pewnym momencie nadarzyła się okazja nabyć całą tekę grafik Ferdynanda Staegera. Nie zastanawiałem się długo tylko sprawdziłem… ile mam w skarbonce. Wystarczyło! A trzeba wiedzieć, że Staeger był uznanym artystą w Niemczech, na szczęście dotąd nieznanym w Karkonoszach, więc nikt nie podbijał wówczas ceny. Liczył, że wymalowanie hali w domu Hauptmanna przypadnie jemu. Skoro w 1922 roku uczynił to Avenarius, to ściany były już zajęte. Rok później Staeger wydał swoje grafiki do dzieł Hauptmanna. Na tekę składa się 15 grafik. Każda z tek jest ponumerowana. Teka Staegera ukazała się tylko raz, w nakładzie zaledwie 200 egzemplarzy. Oprócz ilustracji do dzieł Hauptmanna znajdował się tam portret noblisty, autoportret Staegera do Michała Kramera oraz przedmowa napisana przez Reinholda Conrada Muschlera, pisarza, botanika i filozofa. Muzeum nabyło tekę nr 166.
Później – dzięki zbiórce publicznej – nabyliśmy kilka innych przedmiotów, m.in. pamiątkowy pozłacany medal z Hauptmannem, produkt manufaktury miśnieńskiej czy wspomniane już walory filatelistyczne, wzbogacające muzealną kolekcję.
Mieliśmy też sporo szczęścia do darowizn i wspaniałych darczyńców. Największe wrażenie zrobił na mnie Alfred Preisner, darczyńca z Niemiec. Przyjechał do muzeum i podziwiał naszą kolekcję 10 akwarel Ivo Hauptmanna, którą muzeum otrzymało od jego wnuczki Harriet. Pochwalił się, że posiada jeden obraz olejny Ivo. Przesłał nam nawet jego zdjęcie. Rok później zadzwonił do mnie i powiedział, że… chce nam przywieźć ten obraz, „Alpensee”. Odpowiedziałem, że nie stać mnie na niego. – Ależ ja chcę go wam podarować – usłyszałem w słuchawce. Byłem w szoku! Obraz dotarł do muzeum, spisaliśmy umowę darowizny. Darczyńca postawił jeden warunek – obraz nie może znaleźć się w muzealnym magazynie. Nie znalazł się, wisi na honorowym miejscu wśród innych obrazów, dodatkowo oświetlony. W latach pięćdziesiątych XX w. odbywała się we Frankfurcie nad Menem duża wystawa prac Ivo Hauptmanna, po której kilka z nich poszło „pod młotek”. Jedną wylicytował pan Preisner. Nigdy nie powiedział mi za ile, ale były to wówczas bardzo duże pieniądze. Zbliża się do dziewięćdziesiątki, więc postanowił przekazać obraz swojemu synowi. Kiedy ten odrzekł, że go natychmiast sprzeda, wtedy pan Alfred zmienił zdanie, wsiadł w samochód i dotarł do Jagniątkowa.
Od innych osób otrzymaliśmy także dwa zegary z epoki. Także widelec i popielniczkę, sygnowane napisem „Gerhart Hauptmann”. Widać, że pisarz umiał sprzedawać swoje nazwisko. Bo pamiętajmy, że „Wiesenstein” został wybudowany 11 lat przed otrzymaniem Nagrody Nobla. Więc Hauptmann musiał mieć inne środki na tak wystawną budowlę. Podejrzewam, że sprzedawał w ten sposób swoje nazwisko jako rozpoznawalną markę, zwłaszcza na Śląsku.
Na koniec mojej kadencji pojechałem do Berlina-Müggelheim. Tamtejsze stowarzyszenie Heimatverein e.V. prowadzi lokalne muzeum w centrum miasteczka. Kiedy zobaczyli u nas, będąc na obchodach 100-lecia wymalowania Hali Rajskiej, ile wysiłku wkładamy w upowszechnianie wiedzy o Avenariusie, twórcy malowideł w domu Hauptmanna, który po wojnie zamieszkał właśnie w Müggelheim, postanowili podarować nam pamiątki po nim. Znajdowały się one w zbiorach prywatnych. Pięć pań podarowało nam niezwykle cenne zbiory – rysunki, obrazy i grafiki Johannesa Maximiliana i jego żony, Anny Marii Avenarius, zwanej Amą, rękopisy i maszynopisy utworów literackich, dokumentację fotograficzną, projekty i szkice innych prac malarza, relacje i zapiski, listy. Dwa portrety Hauptmanna, które były przygotowane dla jego syna Eckharta czy specjalnie dedykowaną grafikę Ericha Fuchsa a nawet projekt szyldu… polskiego posterunku milicji w Langwaltersdorf (późniejszej Długiej, dziś jest to Unisław Śląski) w Górach Wałbrzyskich, gdzie mieszkał jeszcze przez ponad jeden powojenny rok. Teraz to wszystko porządkują i katalogują moi następcy. Z myślą o przyszłej wystawie. Jest to najpoważniejszy zbiór po Avenariusie w Polsce, myślę że nie tylko. Miałem także okazję zwiedzić dom w Müggelheim, w którym zamieszkał. Jedna z osób, która podarowała nam pamiątki po nim, mieszka w nim do dziś. Znała jego żonę Amę. Cieszę się również, że o Avenariusie nie zapomina jego rodzinny Gryfów. Miasto na początku mojej pracy w muzeum podarowało nam jeden z jego rysunków, później zorganizowało u siebie wystawę o Hali Rajskiej. Uczniowie gryfowskich szkół i dorośli przyjeżdżali do nas na spektakl „Wyspa”. Teraz władze miasta zainteresowałem wspomnieniami Avenariusa z jego dzieciństwa w Gryfowie. Może ukażą się po polsku?
– Dużo uwagi poświęcał Pan także nowoczesnemu wyposażeniu sal wystawowych, a więc gabloty, oświetlenie czy – szczególnie ważne wobec bardzo licznych gości muzeum, w tym wielu niemieckojęzycznych – możliwości wysłuchania informacji przez słuchawki o poszczególnych artefaktach w kilku językach, zapisanych na nośnikach…
Muzeum musi stale się rozwijać, zmieniać sposób odbioru, zwłaszcza przez młodych ludzi. Multimedia, smartfony – to dziś podstawa. Rzeczywiście, rozpocząłem prace aby własny telefon komórkowy służył jako przewodnik muzealny – po polsku, niemiecku, czesku i angielsku. Dwie pierwsze sale można w ten sposób zwiedzać. Liczę na to, że proces ten będzie kontynuowany. Tzw. audioguid’y, zresztą urządzenia wyeksploatowane i zawodne, powoli odchodzą w przeszłość. Poprawiłem także oświetlenie kilku sal, zmodernizowałem ich wystroje. Chciałoby się więcej, jak zwykle ograniczały nas środki finansowe. Ale postęp jest zauważalny. Wprowadziłem płatny parking przed muzeum, z którego korzystają głównie turyści udający się w góry. Dzięki temu mieliśmy i mamy dodatkowe – i to niemałe – wpływy własne, zaś w czasach pandemii pozwoliło nam na przetrwanie bez większego uszczerbku.
– O Gerharcie Hauptmannie, jego twórczości, jego licznych, prominentnych przyjaciołach, często – i pewno chętnie – goszczących w tej pięknej willi (vide – winna piwniczka pisarza!) można by długo jeszcze rozmawiać. Będzie pewno truizmem, gdy powiem, że dzięki wieloletnim staraniom Pana i poprzedników na dyrektorskim fotelu, Muzeum w Jeleniej Górze-Jagniątkowie na trwałe wpisało się w dzieje jakże ważnej polsko-niemieckiej współpracy kulturalnej, zaś nazwisko dolnośląskiego laureata literackiej Nagrody Nobla wciąż jest magnesem przyciągającym wielu turystów, często czytelników jego licznych dramatów i prozy. Jak Pan by podsumował okres swojego, jakże owocnego działania jako dyrektor Muzeum Miejskiego „Dom Gerharta Hauptmanna”?
Zdobyłem się niedawno na pierwsze „podliczenia”. W latach 2018-2023 zorganizowałem 4 nowe wystawy stałe („Pociąg specjalny z Gerhartem Hauptmannem”, „Gerhart Hauptmann i Polacy 1945-1946”, „Gerhart Hauptmann – życie codzienne” , „Gerhart Hauptmann i wino”) oraz dokładnie 40 wystaw czasowych. Z czego 38 wystaw było premierowymi oraz 2 powtórzone. 12 z tych wystaw było mojego autorstwa. I to w czasach, gdy z powodu pandemii musieliśmy na wiele miesięcy ograniczyć działalność muzeum. Oczywiście, z chwilą nabycia mebli po Hauptmannie ilość wystaw czasowych musiała być zmniejszona. Z prostego powodu – ograniczonej powierzchni wystawienniczej, którą zajęły wystawy stałe. Obliczyłem, że wartość pozyskanych przeze mnie muzealiów wyniosła ok. 110 tysięcy złotych (nie licząc kolekcji po Avenariusie, której jeszcze nie oszacowano). Wartości historycznej zbiorów nie można przeliczyć na żadne pieniądze, są to rzeczy bezcenne, bo unikatowe.
Doprowadziłem do wydania 14 pozycji książkowych, muzeum po raz pierwszy zaistniało na Targach Książki Historycznej w Warszawie. Światową premierę miały u nas wspomniane już dwutomowe Dzienniki z lat 1945-1946 Margarety Hauptmanna. Wydaliśmy pierwszą po polsku książkę Günthera Grundmanna pt. Moje śląskie spotkania z Gerhartem Hauptmannem, pozwalającą lepiej zrozumieć pracę i losy tego dolnośląskiego konserwatora zabytków do 1945 roku.
Wprowadziłem do muzeum cykliczną imprezę „Karkonoski Przegląd Monodramów i Małych Form Teatralnych monoKARK”. Wiem, że w Jeleniej Górze, mieście dwóch teatrów, było to przedsięwzięcie odważne. Ale skoro Gerhart Hauptmann był dramaturgiem… Monodram jest szczególnie trudną i wymagającą formą teatralną. Ale udało się! Cztery edycje, kilkanaście wartościowych spektakli w lecie, kiedy sezon artystyczny zamiera. Warto tego nie zaprzepaścić!
Bardzo się cieszę, że moją pracę docenił w 2022 roku Ambasador RFN w Polsce, przyznając mi nagrodę za szczególne zasługi w relacjach polsko-niemieckich. Oczywiście, to praca moja ale i całego zespołu, którym miałem przyjemność kierować. Jednak najwięcej satysfakcji sprawiały mi sygnały płynące od zwykłych ludzi, odwiedzających nasze muzeum. Licznie podkreślali, że placówka prężnie działa, że u nas dużo się dzieje, że kreujemy nowe wydarzenia kulturalne. Życzyłbym sobie, aby ta opinia funkcjonowała również w przyszłości.
– Bardzo Panu dziękuję za interesującą rozmowę, dziękuję także, że dzięki Pana wielkiej wiedzy o Gerharcie Hauptmannie i niecodziennej dbałości o jagniątkowską placówkę, Muzeum stało się jednym z najważniejszych ośrodków europejskich związanych z Gerhartem Hauptmannem, stało się również doskonałym przykładem naszej dbałości o dziedzictwo kulturalne niegdyś niemieckiego, a teraz od dziesięcioleci polskiego Dolnego Śląska. Ale przecież jest to ciągle ta sama, przepiękna, jakże urokliwa, bogata w tradycje ziemia…
Rozmawiał: Krzysztof A. Kuczyński
Lubań – Łódź, lato 2023