Schodząc ku dolinom
Jan Owczarek
Opowiadanie
Jesień swój królewski płaszcz rozłożyła na dostojnych bukach, na bujnych zielnych halach i rozległych, porośniętych jarzębiną i maliniakami wiatrołomach. Szczególnie teraz, wieczorem, nostalgia jej pastelowych kolorów dawała się odczuć. Słońce, które towarzyszyło mi wiernie przez kilka dni spędzonych tutaj, dotykało w tej chwili swoim ognistym rydwanem łagodnych wierzchołków gór. Rozpalało płynące fregaty chmur ciemnozłociście, miedziano i szkarłatnie. A chmury piękne! Wspaniałe. Cudowny obraz i niezapomniany tych wiecznych wędrowców powietrza obrzeżonych słonecznym ogniem.
Schodzę szeleszczącą liśćmi ścieżką ku zatopionym w jesieni wioskom z brzuchatymi ogrodami jabłoni i grusz, z błękitnosinym dymem polnych ognisk i zapachem siana. Żegnając wzrokiem ten dzień czarowny nucę w myślach piosenkę. Słyszałem ją po raz pierwszy z dala od gór, w pewnym prywatnym mieszkaniu. Jakże pasuje do chwili tej, gdy schodząc ku dolinom dźwigam wspomnienie pięknych złotych dni, purpurowych zachodów i nocy pełnych gwiazd. Nucę więc w myślach tę pieśń podobną do jesiennego smutku i tęsknoty rozstania:
Czerwień nad górami
Szarych ptaków niebiańskie stada
Polną drogę wśród jasnych pól –
Wszystko to zgubiłem
W zamkniętych klatkach dni
Aleje szklanych liści
Wszystko to odnajdę
Gdy ruszymy znowu w dal
Wraz z melodią kołysze mnie poezja. Drzewa jak chór grecki stoją przepiękne i czyste. A ponad nimi łagodna dłoń nieba. Siadam na okorowanych i pozostawionych przy drodze świerkowych belkach. Dzień jak ptak jasny odlatuje w niezmierzoną wieczność, a jego miejsce zaczynają wypełniać pierwsze gwiazdy i nieśmiały, cienki jak żyletka, księżyc. Siedzę więc, jak mówię, i zaczynam rozmyślać o tobie. Może wibrująca, śmigła myśl dobiegnie do ciebie. Odpowiedz wtedy podobną myślą. Gotów jestem na każdy sygnał. Na każdy niewidzialny list. Zapewne jesteś teraz w tym ogromnym mieście. Może spacerujesz po parku albo czytasz książkę. Wiesz, wokół nas istnieje ogromna energia. Powstaje dzięki wibracji. Dookoła wszystko wibruje, tylko my tego nie odczuwamy. Potężna moc. Siła, która pokonuje grawitację. Więc może usłyszysz moją wibrującą myśl, której skrzydła są szybsze od wiatru.
Na ścieżce zaszeleściło. Z góry schodzi, a właściwie zbiega prawie samotny jakiś wędrowiec. Wielki pomarańczowej barwy plecak kolebie się na nim.
– Cześć! – krzyczy w moją stronę. I uśmiecha się przyjaźnie.
– Cześć – niemal w tym samym momencie odpowiadam. Nasze głosy toną natychmiast w gęstwie świerkowych gałęzi. Za chwilę znika z oczu wędrowiec z ogromnym jaskrawym plecakiem. Nie chce mi się schodzić. Najchętniej poszybowałbym na lotni jak myszołów. Podobno kapłani egipscy znali technikę unoszenia się w powietrzu. Za jej pomocą ogromne kamienne bloki wtaczały się na kolejne piętra piramid. Nie próbuję jednak tej tajemnej sztuki. Wstaję i powierzając się ziemskiemu przyciąganiu podążam w ślad za mijającym mnie niedawno turystą.
Przypominam sobie sen. Bardzo piękny. Odwiedziła mnie śliczna dziewczyna. Rozłożyła piękny japoński dywan zapisany jakimiś tajemniczymi znakami. Siedliśmy na nim trochę skrępowani naszą wspólną obecnością. W pewnej chwili zapragnęła pomarańczy. Domyśliłem się tego od razu z jej oczu. Niewiele się zastanawiając, wskoczyłem na parapet okna i jak liść opadłem na ziemię trzy piętra niżej. Po chwili lekko uniosłem się i przez otwarte okno innego pokoju leciałem, by zabrać stamtąd owoce. Tą samą drogą wróciłem do lśniącowłosej Japoneczki i wręczyłem jej ogromny półmisek pachnących pomarańczy. W milczeniu – patrząc na siebie wzajemnie – zaczęliśmy jeść.
Uśmiecham się do minionego snu. Nad górami noc rozpostarła już swoje ogromne czarne skrzydła. Wysypała na nieboskłon miliardy gwiazd. Wśród nich moją i twoją. Tak jak wtedy, gdy wieczorem siadłaś naprzeciw mnie w uniwersyteckiej bibliotece. I wtedy po raz pierwszy spojrzałem w twoje oczy, gwiazdy zielone.
Słyszę ujadanie psów. Zbliżam się do wioski. Ścieżka stała się szerokim leśnym traktem, więc idę swobodnie. Nie wyjmuję nawet z kieszeni plecaka latarki. Pojawiły się światełka w oknach leśniczówki. Idąc znów zaczynam sobie śpiewać piosenkę Beaty, bo pięknie i szczęśliwie mi się z nią idzie:
Zamazane drogi
I pociągów zakurzony świat
Mądrość ludzkich spojrzeń
I głupotę ludzkich słów
Wszystko to dogonię
Kiedy wygram wyścig z dniem
Wszystko to odnajdę
Gdy opadną ściany lat
Melodia piosenki, cicha jak lot nietoperza, ogarnia mnie zewsząd. Towarzyszyła mi w tych górach na szlakach i przy rąbaniu drzew i przy noszeniu wody. Słowa zasłyszane kiedyś w mieszkaniu Beaty i Andrzeja kołyszą mnie i przywołują myśl o tobie. Jesteś w każdym uśmiechu, jesteś w każdym oddechu, jesteś we łzie, modlitwie i w hymnie… – powtarzam za Norwidem, którego portret wisi na ścianie w moim pokoju. Może spotkam cię, jak ostatnio, na stołówce przy Szewskiej, i pójdziemy sobie podziwiać wspólnie urodę zwykłych rzeczy, oglądać książki i urodę kościołów i kamienic. I usiądziemy znów pod platanem za katedrą.
Dochodzę do przystanku. Autobusu jeszcze nie było, ale w dole wioski słychać już charakterystyczny warkot „jelcza”. Oprócz mnie na przystanku stoi jakiś drwal. Położył na ławce mechaniczną piłę, która cały dzień pracowicie wgryzała się miazgę drzew, wyjąc na cały las. Teraz odpoczywa. Drwal też.
–To nasz autobus jedzie ? Dobry wieczór – zagaduję.
– Tak. Zapałki Pan ma.
– Mam. Momencik – zaczynam szukać w plecaku.
– Pali Pan ? – wyciągnął w moją stronę paczkę tanich papierosów.
– Z Panem zapalę – wyciągam papierosa. Palimy w skupieniu. Milczymy przy tym obaj przyglądając się kłębom gęstego dymu.
Jeszcze plącze się w myślach piosenka, jeszcze ostatnie jej słowa, niezapamiętane dokładnie płyną w stronę granatowej linii szczytów, lekko tylko rozjaśnionych poświatą skrytego za nimi słońca.
Autobus pojechał na pętlę i wraca. Wsiadamy. Kołysząc się poczciwy „jelcz” toczy się po licznych zakrętach. Spoglądam jeszcze na poczerniałe grzbiety gór. Przypominam sobie chłodny wiatr i głębokie koryta strumieni, chmury płynące i śniące nocą drzewa. Góry żegnają mnie milczeniem.
IV 82