Niespokojna granica
Michałowice k/Warszawy 19.09.2013
Szanowni Państwo!
Bardzo, bardzo pragnąłbym być z Wami. Niestety nieubłagana Nemezis nie pozwoliła mi na taką ekstrawagancję. Na szczęście mam przyjaciół! Jednym z nich jest Janusz Skowroński. Zadziwiający człowiek. Zamiast gonić za dobrami materialnymi Janusz ściga szczęście, któremu na imię historia i ludzie podobni do niego, chcący żyć nie tylko własnym życiem, ale i dbający, aby inni radości zaznali.
Znam Skowrońskiego osobiście, z zainteresowaniem czytam jego książki, tym bardziej, że opisuje On sprawy szczególnie mi bliskie. Zawsze mnie cieszą doniesienia o ludziach, którzy, podobnie jak On, ogarnięci są pasją robienia czegoś bezinteresownie, którzy dbają, by czas i niepamięć nie zaćmiły przeszłości. Jednym z takich ludzi z Januszowych opowieści jest Pan Stanisław Kornafel. W moich oczach Pan Stanisław jawi się, jako człowiek, któremu chętnie podaje się rękę, bo dokonał czarów, sprawiając, że Kraina Orla ożyła na nowo.
Patrzę z oddali na tych radosnych ludzi i nie mogę wyjść z podziwu, jakim cudem udało im się pod swoimi sztandarami zgromadzić tak wiele entuzjastów Gór Izerskich, że szczególnym uwzględnieniem Orla. Tego Orla, które nierozłącznie splata się z moim życiem, co wielokrotnie wspominałem w swoich książka. Ostatnie dwie: „Niespokojną granicę” i „Rendez-vous z generałem Petelickim” poświęciłem wspomnieniom związanych z Sudetami Zachodnimi ze szczególnym uwzględnieniem miejsca, w którym się Państwo dziś znajdują. Pozwólcie Państwo, że zacytuję niewielkie fragmenty tych książek.
Po raz pierwszy byłem na Orlu pod koniec lat czterdziestych. Od 1945 roku mieszkałem w Górzyńcu, mój ojciec pracował na Orlu w charakterze wozaka. W „Niespokojnej granicy wspomina to tak: „Była sobie raz, na obrzeżach Kraju Pieroga i Zalewajki smutna kraina, najsmutniejsza z krain, tak smutna, że zapomniała skąd wzięła się jej nazwa. Gdy na nią popatrzeć z pobliskiego Samolotu, albo z Krogulca, przypominała orła. I kraina została Orlem. Jej historia wygląda niczym mefistofeliczna baśń. Przez kilka lat byłem jej cząstką. /…/
Miałem wakacje i tata, który przyjeżdżał w każdą sobotę, by spędzić niedzielę z rodziną, przyprowadził luzaka i zaproponował, że zabierze mnie w góry. W niedzielę, po wczesnym obiedzie, siadłem na oklep na perszerona, ojciec na drugiego i odpłynęliśmy z Górzyńca. Konie mozolnie wspinały się na Wysoki Grzbiet. Po godzinie minęliśmy drogę łączącą Szklarską Porębę ze Świeradowem.
Las szedł w górę wśród coraz większych głazów. Po kolejnej godzinie ominęliśmy schronisko na Wysokim Kamieniu i zostawiając po stronie północno-wschodniej Izerskie Garby zaczęliśmy zjeżdżać w dół. I zaraz następna górka stromiła się przed nami… No, ale w końcu ujrzałem krainę, która na stałe splotła się z moim losem. Chaty na Orlu niczym porzucone przez kochanków kobiety czekały na szabrowników. Ptaki krążyły nad opuszczonymi przez Niemców domami. Łomocząca w uszy cisza zwiastowała Armagedon.
Myślę, że nawet na takim nicponiu jak ja, czytelniku Karola Maya, Jamesa Curwooda czy Jacka Londona, a nie Biblii i Pana Tadeusza, widok ten zrobił wrażenie. Był to widok nad widoki. Była to nieziemska kraina. Znacznie później odkryłem, że rosło tu tyle rzadkich roślin, było tyle okazów unikalnej fauny i flory, że nawet Darwin nie mógłby spamiętać ani nawet spisać wszystkich wspaniałości. Walało się tyle pierwiastków i minerałów, w tym kamieni półszlachetnych, że i Mendelejew dałby dupy.
Do przyrody próbowali się dostosować ludzie. A że wojna ominęła ten zakątek, osadnicy wespół z szabrownikami z tzw. centralnej Polski nadrabiali zaległości. Rujnowano i demolowano. Udało się. Z trzech wiosek zostały jedynie trzy budynki. Nieco gorzej poszło z przyrodą i z morderstwami. Ale i z tym nie było źle. Zdewastowano unikalne złoża borowiny i pokłady kwarcu. Spustoszono i zatruto ryby i lasy. Wybito zwierzynę. Zamordowano sporo ludzi /…/.
Pracownicy leśni mieszkali w dwuizbowej, ale dość obszernej chałupie nad Kamionkiem. W jednym pomieszczeniu byli ludzie, a w drugim stały konie. W oknach u koni były jeszcze firanki pozostawione przez Niemców. W pomieszczeniu dla ludzi firan już nie było, ale ściany oblepione były oleodrukami w ramach ze szkłem. Dwa obrazy zachwycały. Oba landszaftowate, sporych rozmiarów, pewnie 1 x 1, 5 m. Jeden przedstawiał jelenie na rykowisku. Drugi – chyba ciekawszy – był sceną, gdy rozjuszony jeleń skacze na przerażonego faceta z dwururką, stojącego po pas w jakiejś mazi, zapewne w borowinie, uniemożliwiającej myśliwemu rejteradę. Nie wiem, dlaczego zapamiętałem ten landszaft. Gdy jako dowódca strażnicy przyjmowałem VIP-ów przyjeżdżających, aby polować na jelenie, a wśród nich przyszłego szefa WSW gen. Bułę, obraz przerażonego myśliwego z oleodruku kojarzył mi się z fizys generała. Nie kochałem myśliwych. Musiałem ich tolerować. Marzyłem, a nawet modliłem się, aby sytuacja z oleodruku stała się rzeczywistością. Był facet z dwururką. Były jelenie i była borowina. Pan Bóg nie wysłuchał próśb. Może niechętnie zapuszczał się na to odludzie?”
Po raz ostatni byłem na Orlu w początkach lat dziewięćdziesiątych. Oprowadzałem ppłk. Sławomira Petelickiego (przyszłego generała, który niedawno popełnił samobójstwo), który poszukiwał miejsca na bazę dla GROM-u. Od Hali Izerskiej wędrowaliśmy nad brzegiem Izery, a następnie przez Kozi Grzbiet w kierunku Orla. W „Rendez-vous…” wspominam: „Skończył się las i ukazała się rozległa polana. Mój czerep zaatakowały rymy częstochowskie: To kwitnie maj / Tam szumi gaj / Na Orlu drzewa się kołyszą / A na tych drzewach / Boże mój / Kropelki rosy wiszą /…/.
Staliśmy. Patrzyliśmy. Oglądaliśmy panoramę Orla. Zapytałem Petelickiego, czy zna film „Tylko dla orłów”? Nie czekając na odpowiedź powiedziałem, że los dał mu szanse zrobić coś lepszego. Nawet nazwa „Orle” jest już gotowa. Tradycją sięga do średniowiecza. Naszym oczom ukazał się widmowy krajobraz. Jakby w te góry wyrżnął meteor tunguski. Było to rumowisko tego, co nosiłem w sercu. Na pierwszym planie jawiła się ruina leśniczówki – popularnej Malcówki. Dalej było cmentarzysko chaty, w której kiedyś pomieszkiwali pracownicy leśni, a niekiedy, gdy nie było pracowników, leśniczy trzymał swoje byki.
Między pracownikami a bykami nie było specjalnej różnicy. I „leśni”, i byki rozumki mieli niewielkie. Nie dbali o przyszłość. Drwale, bo po otrzymaniu wypłaty całą pensję w sklepie monopolowych i melinach przetapiali. Wódkowali i zabawiali się z nieobyczajnymi dziewkami przez siedem dni. Kolędowali do ostatniego złotego, aż osiągnęli stan perfekcyjnego wydrylowania umysłu, pozwalający na trzytygodniową harówę. Po balangach harmonijnie, bez ponuractwa i zrzędliwości przechodzili od obalania dziewuch do obalaniu świerków.
Nie mając nic do jedzenia cwałowali do strażnicy na zupę. Kucharz Andrzej Plewa zawsze gotował więcej strawy niż było potrzeba. A byki? Cóż. Nie przewidywały chyba, że zżerając nadizerską trawę tuczą się na własną zgubę, bo na rzeź, na befsztyki i na „wołowe z kością na rosół”. I jedno i drugie postępowanie było głupie i niewybredne. Dobrze jednak obrazowało mentalność „leśnych” i byków”
Szanowni Państwo! Jeżeli nie jesteście jeszcze znużeni moim listem, to pozwólcie przypomnieć jeszcze dwie osoby nieodłącznie związane z Górami Izeskimi – „Owcę” i Felka Pelczarskiego. Felek był kierownikiem schroniska na Stogu Izerskim a „Owca” pasterką Malcowych byków, mimo, że z doktoratem. Być może niektórym z Państwa (z okazji gotowania bigosu) przypadnie do gustu przepis Pelczarskiego na górskie paszteciki.
W „Rendez-vous…” tak to widziałem: „Pelczarski miał konfraterkę ksywa „Owca”. Jej życie przypadło na czasy, w których myślenie o kobiecie, jako intelektualistce było absurdem. Byłem z nią zaprzyjaźniony. „Owca” była wprawdzie z klasy inteligenckiej, ale jeszcze dało się z nią po ludzku gadać. Wyrażała się błyskotliwie, lecz nie była zarozumiała. Była jak żywe srebro i niczym się nie przejmowała. Żyła z godziny na godzinę, ale umiała ocalić przeżycia przed znużeniem i skostnieniem, i chyba było jej z tym niezgorzej. Często się uśmiechała w sposób nie do naśladowania. Dużo czytała dla prostej przyjemności, bez ambicji intelektualnych w podtekście. Błyskawicznie przewertowała biblioteczkę znajdującą się na wyposażeniu strażnicy (około stu książek, wymienianych rotacyjnie raz na rok). Spędziliśmy razem sporo miłych chwil. Felek uwielbiał biesiady i niezwłocznie przerobił „Owcę”, przysięgłą abstynentkę, na dziewczynę wódkolubną. Poszło mu to zadziwiająco gładko. Dosypywał do alkoholu podsypki z ziół wzmagającej pragnienie, w slangu biesiadników zwanej wronim okiem. Mnie do takich imprez też ciągnęło, nawet bez wroniego oka.
Czasem, gdy byliśmy już zmonopolizowani, siedząc pod gołym niebem przy watrze, roztrząsałem z „Owcą” problem zła. Ogień, przy którym się przespało, przegwarzyło lub przemyślało noc całą rozpalał wyobraźnie. „Owca” nie była pańcią. Nie była też słodką pieszczotką. Była osobowością. Była dyskutantką cholernie precyzyjną i logiczną. Zastanawialiśmy się nad poczwórnym korzeniem twierdzenia prawdziwego – pracą doktorską młodego Arthura Schopenhauera, a także czy zło jest przedmiotem wolności. Za chmur kłaniał się nam Heidegger. Czyniąc zło, jestem wolny. Będąc wolnym, staję się podmiotem. Będąc podmiotem, istnieję. Ale czy takie rozumowanie jest adekwatne do reżimów totalitarnych? I dochodziliśmy do wniosku, że filozofia to nie tylko piękne gadanie i pisanie. To również, a może przede wszystkim dobry sposób na życie.
I gdy światło księżycowe głaskało nam głowy, wesoło kolędowaliśmy dalej, a następnie, gdy ostatnie promyki ognia tliły się jeszcze nieśmiało, mając niebo gwiaździste nad nami a prawo moralne w nas, stąpając bardzo niepewnie, ona na nogach długich jak mila morska a ja na giczałach na beczce prostowanych, kolebiąc się nieskoro, maszerowaliśmy nad Izerę, której woda, raz po raz spadająca w szemrzących kaskadach miała moc oczyszczania naszych szarych komórek skażonych mędrochną. Ale gdy i to nie pomagało, a w naszył łbach nadal buzowały pytania metafizyczne, dochodziliśmy do wniosku, że ze złem jest tak jak górami. Góry – są, bo stanowią część wszechświata liczącego wedle ostatnich badań 13, 82 mld lat, a zło – jest, bo jest jeszcze starsze i stanowi immanentny element mrocznej duszy człowieczej.
Wędrując brzegiem rozważaliśmy, że żyć można jedynie na dwa sposoby. Wierzyć, że cudów nie ma, albo, że wszystko jest cudem. I staraliśmy się wytłumaczyć Leibnizowi, dlaczego istnieje raczej coś niż nic. I dochodziliśmy do wniosku, że przed Wielkim Wybuchem musiał być jakiś absolut. Albo jak w Biblii transcendentny, albo jak u Spinozy immanentny. I przekonywałem dziewczynę, że od czasów Sokratesa żyjemy w świecie objętym zasadą ekwiwalencji, w której każde coś jest warte pewną ilość czegoś innego. I „Owca” ciskała zniewagi na ateistów, którzy ciągle pieprzą o Bogu, ale nic z kosmologii nie rozumieją, bo oni nie wiedzą, co zrobić z życiem, a jednak chcą jeszcze drugiego, które trwałoby wiecznie. I stwierdzała, że Bóg się gniewa na Polaków. I ma za co, bo u nas wszystko się popieprzyło. Kurwy chcą mówić o Jezusie Chrystusie. Księża o seksie, a lud jak przeżyć do pierwszego. A ja zapisałem trójsłowny wiersz: Nicość / ja / Nicość….
W tym czasie Pelczarski, który znakomicie gotował, zajmował się garami. Jego specjalnością były delikatne paszteciki. Złośliwi mówili, że przyrządzał je ze szczurzych wątróbek i podawał z czerwonym barszczem, zaprawionych żabim skrzekiem i nóżkami z koników polnych. Kierownik w dyskursach nie uczestniczył. Twierdził, że jak słyszy o filozofowaniu dostaje kokluszu i musi się napić. Czekając na nas gotował, siedział i dobryzgalał się. Po czym padał na skrzynio-ławę przypominającą sarkofag. Wyglądał wówczas jakby czekał na zabalsamowanie…„
Przepraszam Tych z Państwa, których znużyły moje opowieści i, wzorem Pelczarskiego muszą się napić. Życząc owocnego biesiadowania pozdrawiam serdecznie.
Z poważaniem Henryk Piecuch