Tu jest mój dom
Czasami niezwykli ludzie mają zwykłe życie.
Ale jakże często zwykli ludzie mają niezwykłe życie.
O tych właśnie zwykłych ludziach z Piechowic będzie ta opowieść.
To była piękna dziewczyna. Musiała być piękna, skoro ja – 12-letni chłopak, któremu nie w głowie były wówczas dziewczyny, a raczej piłka, podchody i inne tego typu zabawy, pozostawałem pod jej urokiem.
Maj 1946 roku. Po paromiesięcznej podróży w bydlęcych wagonach dotarliśmy wreszcie na tzw. Ziemie Odzyskane. Byliśmy przesiedleńcami z Kresów Wschodnich. Wysiedliśmy na stacji w Jeleniej Górze. Do Sobieszowa dojechaliśmy tramwajem, a nasz dobytek furmankami z tymi, którzy tu wcześniej przybyli.
Pamiętam, że przeżyłem niemal szok, widząc prawdziwe góry, na nich śnieg, a w dole kwitnące drzewa i zieleń w tylu odcieniach, że nawet malarz miałby kłopot z uchwyceniem tego piękna. Teraz ta okolica miała stać się naszą ojczyzną.
Zamieszkaliśmy w Piastowie. Jeszcze jedno, co na początku zwróciło moją uwagę – to niezwykły porządek panujący wszędzie – w domach, ich obejściu, w sadach, na polach i łąkach.
Dom, który otrzymaliśmy, zamieszkiwały Niemki. Kiedy nas zobaczyły, kiedy dotarło do nich, że już nie są u siebie, bo kto inny został tu gospodarzem, przerażone uciekły na piętro, nie wiedząc jaki los je czeka. Potem zrozumiały, że to samo spotkało nas parę miesięcy wcześniej. My już byliśmy przesiedleńcami. One miały się dopiero nimi stać.
Skoro musieliśmy razem mieszkać, musieliśmy nauczyć się dogadywać. I to nam się udało.
Podobna sytuacja była u naszych sąsiadów mieszkających nieco wyżej, idąc od nas w kierunku Bobrowych Skał. Tam też mieszkała jeszcze rodzina niemiecka, a przydział na dom dostał polski oficer, urodzony we Lwowie, z wykształcenia prawnik. Choć był już dobrze po trzydziestce, nie miał własnej rodziny.
Jak się później okazało, przed wojną był szaleńczo zakochany w pewnej dziewczynie, niestety nie dorównującej mu ani pochodzeniem, ani wykształceniem, ani majątkiem, co sprawiło, że oficerski sąd koleżeński kategorycznie sprzeciwił się temu związkowi.
Gdy wybuchła wojna, szedł tam, gdzie toczyła się walka. Szalony liczył na to, że jakaś kula pozbawi go życia, a tym samym uwolni od cierpienia jego serce.
Los jednak chciał inaczej. Przeżył. I na długie lata stał się naszym sąsiadem. Sąsiadem tylko z nazwy, gdyż nigdy nie starał się utrzymywać bliższych kontaktów ani ze swoimi krewnymi, ani z nami.
W tym właśnie domu – domu polskiego porucznika – mieszkała z rodzicami ta piękna młoda Niemka.
Pierwsze miesiące w miejscu naszego osiedlenia minęły bardzo szybko. Trzeba było obsiać pola i ogrody, zająć się sianokosami i żniwami. We wszystkich pracach pomagały nam „nasze” Niemki. W miejscowej szkole ukończyłem klasę IV.
Nadeszła jesień. Większość rodzin niemieckich otrzymała nakaz opuszczenia domów i wyjazdu na Zachód. Nasze Niemki i rodzina z sąsiedztwa też. I ta piękna dziewczyna wraz z nimi.
Nie powiem, zdążyliśmy się już przyzwyczaić do ich obecności. Smutne więc było to pożegnanie.
Mijały kolejne miesiące i lata. Ukończyłem szkołę podstawową, a potem średnią. Poszedłem do wojska, ożeniłem się. Na świat przyszła moja starsza córka.
Nasz sąsiad, porucznik, nadal mieszkał sam. Któregoś dnia, było to w latach pięćdziesiątych, kiedy napięcie w stosunkach polsko-niemieckich nieco zelżało, zaczęli się kręcić koło domu sąsiada jacyś obcy ludzie, wypytywali też nas o to i o owo.
Jak się wkrótce okazało, szukali tej młodej dziewczyny, której sąsiadami byliśmy, a która zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach podczas transportu do Niemiec. Jej rodzice mieli wciąż nadzieję, że być może tu ktoś coś o niej słyszał, że może znajdą ją żywą, a jeśli nie, to chociaż natrafią na jej mogiłę.
Poszukiwania nie zmieniły jednak niczego. Nikt nic nie wiedział. Nikt nic nie słyszał.
Rodzice dziewczyny nie dawali za wygraną. Sami się tu wybrali w 1956 roku. Przyszli do porucznika. Nie wpuścił. Noc spędzili u nas, i odjechali.
Zajęci swoimi sprawami już prawie zapomnieliśmy o tych wcześniejszych wizytach „obcych”, gdy pewnego dnia przez nasze podwórko przejechał gazik milicyjny i powoli ruszył w stronę domu sąsiada. Tym razem funkcjonariusze przybyli z nakazem rewizji. Przetrząsnęli cały dom, od piwnicy po strych, miejsce po miejscu. Nie znaleźli nawet kobiecego włosa, a co dopiero kobiety. Odchodzili z kwitkiem.
Kiedy wsiedli do samochodu, okazało się, że nie można uruchomić silnika. Parę razy zawarczał i zgasł. Trzeba było wysiąść. Milicjanci sami zabrali się do naprawy. I oto nagle usłyszeli płacz dziecka. Głos dochodził z domu, który tak niedawno opuścili.
Gdy pociąg z niemieckimi wysiedleńcami dotarł do granicy, zanim jeszcze rozpoczęła się kontrola, dziewczyna wysiadła. Parę kroków przeszła po peronie, a potem nic nie mówiąc nikomu, skierowała się ku wyjściu.
Był zimowy wieczór, gdy utrudzona podróżą, wystraszona, głodna i zmarznięta, zapukała do drzwi „swego” domu. A teraz „jego” domu. Tego, dla którego zdecydowała się opuścić najbliższych, tego, dla którego zdecydowała się wrócić i pozostać. Swego mężczyzny.
A jej mężczyzna wiedział, jaka kara go czeka za ukrywanie Niemki. Przedwojenny oficer, który nigdy potem już nie awansował, bo przedwojenny, bo nie z tej opcji, po prostu się zakochał. Polityka przegrała z uczuciem. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Tym razem nikt za niego nie podejmował decyzji. Nie dopuścił do tego i nigdy już nie dopuści.
Szeroko otworzył drzwi.
Minęło 10 lat. Nikt – poza nim – nie wiedział o jej obecności. Bo też tylko on sam zrobił dla niej kryjówkę, tak jak chciała. Bo bała się, że zaczną jej szukać, że każą jej wyjechać. A ona przecież już zdecydowała.
Tu jest jej miejsce.
Kiedy zbliżał się termin porodu, jej mężczyzna został powołany na szkolenie wojskowe. Musiał wyjechać. Została sama.
Poród odbył się w lesie. Wyszła z domu nocą, by znaleźć się jak najdalej od ludzi, by nikt nie usłyszał jej krzyków. Podobno tak było. Ale mogło zdarzyć się zupełnie inaczej.
Urodziła synka.
Miał już roczek, gdy milicja urządziła w ich domu rewizję.
Teraz czas nabrał jakby większego tempa. Zjawiły się władze gminne. Szybko załatwiono „młodym” ślub, zaproponowano pracę.
Z Niemiec zaczęły napływać paczki.
Moja córka – jak się okazało – była rówieśnica małego. Jego matka prosiła mnie, by dzieci mogły się razem bawić. Kiedyś, gdy dzieci harcowały w pobliżu, a my rozmawialiśmy o tym i o owym, nasza rozmowa zeszła na temat literatury. Byłem zdumiony, jak świetnie zna polską historię i literaturę. Dowiedziałem się też, że oprócz niemieckiego i polskiego zna tez język angielski i łacinę.
Mały chorował. Od początku, kiedy go poznaliśmy, wiedzieliśmy, że cos mu dolega. Był bladziutki i słaby. Ale taki rozkoszny. Miał jasne włoski, całe w loczkach, prawdziwy aniołek. Matka często odwiedzała z nim lekarzy. Jeździła po szpitalach i klinikach. Okazało się, że chłopiec ma białaczkę. To był już wyrok.
Mogła szukać jeszcze ratunku w Niemczech, bo rodzina załatwiła jej i synkowi paszporty. Ale tylko im. Ojcu dziecka nie. Był przecież wojskowym. Zrezygnowała z wyjazdu. Synek zmarł. Miał zaledwie 11 lat.
A ojciec całkiem uciekł od świata. Przedtem już miewał stany depresyjne, ale po śmierci dziecka choroba się nasiliła.
Musiał się leczyć. Był po sześćdziesiątce, jak zmarł. Teraz naprawdę została sama.
Nadal otrzymywała paczki i dary z zagranicy. Dla siebie nie potrzebowała wiele. Rozpoczęła działalność charytatywną. Wiedziała, krążąc po okolicznych miejscowościach, kto żyje w nędzy, komu należy pomóc. I tym pomagała.
Można ją było też spotkać w kościele ewangelickim w Cieplicach – śpiewała tam w chórze.
Zrażona działalnością ziomków niemieckich zapisała się do Stowarzyszenia Miłośników Lwowa. Chociaż kto wie, czy nie zadecydowała o tym pamięć o mężu, który przecież urodził się we Lwowie.
Kiedyś widziałem w niej tylko piękną dziewczynę. Gdy mijały lata, zmieniało się i moje spojrzenie na nią. Dziś mogę powiedzieć, że niewątpliwie była niezwykłą kobietą. Tak jak niezwykłe było jej życie.
Maria Maciąg
na podstawie wspomnień Pana Edwarda Szkulteckiego
(wcześniej – mieszkańca Piastowa, później – Piechowic)
Dopisek:
Praca została przekazana do druku za zgodą p. Marii Maciąg, a powstała na potrzeby konkursu „Piechowice w opowieści i legendzie”.
Tekst ukazał się drukiem w numerze 2/2008 czasopisma.